czwartek, 17 sierpnia 2017

Etap P22: Laskowice - Jelcz - Siechnice


Jeśli każdy pielgrzym w pewnym momencie przechodzi coś w rodzaju "drogi krzyżowej", to moja miała miejsce dzisiaj. Zaczęło się niewinnie. Jola troskliwie wydrukowała i opisała dla mnie mapki, Jezus powiedział jej, że jednak mam czy też mogę iść lewym brzegiem Odry, tak jak planowałem, a nie jak mi doradzała. I to miało być tylko 24 km, i już katedra we Wrocławiu. Wzdłuż rzeki, więc w zasadzie nie można się zgubić.

Jeszcze zaprowiantowała mnie na drogę, a jej mąż odwiózł mnie w miejsce, do którego doszedłem wczoraj.

Obfotografowawszy laskowicki pałacyk-ratusz, ruszyłem za most, zwiedzać Jelcz. Podobno w starym Jelczu jest zabytkowy pałacyk w parku. Tymczasem nowy Jelcz sprawia wrażenie miasta bez przeszłości.

Na wskroś modernistyczne, z lat 70, czyli z czasów rozkwitu tamtejszej fabryki autobusów na całą Polskę. Kto z mojego pokolenia nie jeździł jelczami?   Jelecki styl architektoniczny jest specyficzny: nawet teraz budują kolejny obiekt w kształcie ogromnego kwadratowego pudła z betonu i szkła, bez żadnych upiększeń.
Pytałem o drogę do starego Jelcza. Kilka osób potwierdziło, że idę dobrze. Z czasem zacząłem jednak wątpić w jego istnienie. Miasto się skończyło - i nic, tylko ruchliwa szosa na Oławę. Wszedłem na leśną drogę, myślałem że tam znajdę ów historyczny park. Nic. Przeszedłem na drugą stronę szosy . Nie byłem pewien, czy nie minąłem wrocławskiej odnogi szosy. Postanowiłem pójść leśną ścieżką - albo trafię do Łęgu, gdzie chciałem iść, albo na rzekę, I wtedy się zaczęło...
 
 
Droga, z początku wyraźnie wyjeżdżona, stopniowo stawała się coraz mniej wyraźna, w końcu rozpłynęła się na łące. Ale jakieś dróżki, ścieżki jeszcze były. Poszedłem, przedzierając się przez pozwalane drzewa, przez jeżyny i pokrzywy, Szkoda było zawracać, przecież gdzieś wyjdę? W końcu słychać szosę. Dobra nasza - jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów,,, I tak zabrnąłem w trzcinowisko, im bliżej szosy, tym trzciny wyższe a podłoże coraz bardziej mokre. '
 
Torując sobie drogę kijem- "Pokrzywnikiem", brnąłem coraz głębiej, aż było za daleko (a stopy w wodzie, powoli zapadające się w błoto).  Sandał, który zawodził już od poniedziałku, definitywnie się poddał. Zdjąłem go i niosłem w ręku, razem z kijem-maczetą. W pewnym momencie zdałem sobie spraw, że sandała już nie mam w ręku. Cofanie się o parę kroków nic nie dało.
 
 
Ten, kto wymyślił poetyckie wyrażenie tender reed ("delikatna trzcina"), nie wiedział, o czym mówi! Trzciny to jedna z najprzemożniejszych, najbardziej złowrogich sił w świecie roślinnym. Do drzew daleko, a i te splątane, bardziej zagradzające drogę niż dające oparcie (wierzby). Walczyłem o życie. Trwało to jakieś dwie godziny, nim dotarłem do suchszej i rzadszej części lasu, a w końcu wybrnąłem z zielonego piekła na szosę. Cały, nie licząc poparzenia tysiącem pokrzyw, które - trzeba przyznać - bezlitośnie, trzeba przyznać,-  podobnie jak trzciny, kosiłem Pokrzywnikiem. Ocalały nawet moje skarby: notes i aparat fotograficzny, komórka i portfel. I pielgrzymia muszla. Ale co ja mam iść w jednym sandale? Tylko zbędny balast. Pożegnałem się z nim na poboczu drogi.
 
 Okazało się jednak, że asfalt, nie dość że gorący, to ni taki gładki. Oszczędna wersja asfaltu, pełna wystających kamyków. Jeszcze gorzej było na wale przeciwpowodziowym, wysypanym drobniutkim żwirem o ostrych krawędziach. Kamyki wbijały się w podeszwy stóp, każdy krok z bólem. Nie mówiąc o takim drobiazgu, jak żar lejący się z nieba.

 
 
Wytchnienia doznałem w kościele we wsi Ratowice. Młody kościelny albo ministrant krzątał się przy ołtarzu. Zdecydowałem się:
  - Pielgrzym do Santiago potrzebuje pomocy.
  - Musi pan poczekać na proboszcza. Jeszcze nie przyszedł.
 - Czyli ma przyjść?
 
Nie nadchodził jednak długo, a tymczasem zaczęli się schodzić wierni. A więc pewnie będzie jakieś nabożeństwo, ksiądz pewnie będzie chciał, żebym na nim został, a do Wrocławia droga daleka.
 
 Wyszedłem, obok był sklep. Obuwia jednak nie sprzedają., choć w wiejskich sklepikach nieraz bywa "mydło i powidło".  Dobrze choć, że chodniki wyłożone gładszą kostką. Przez jaz, za Odrę, dalej przez lasy i pola. Na drodze wciąż ostre kamyki.

 
Siadłem na skoszonym polu., przy dźwiękach traktora. Zaraz, to przecież sucha słoma, mogłaby izolować moje stopy od ostrych kamyczków. Obudził się we mnie McGyver, Poobkładałem podeszwy stóp słomą, naciągnąłem wyciągnięte z plecaka skarpetki. Ile przejdę w takich "butach"? Kilometr, kilka? Liczy się teraz. Zresztą w zanadrzu miałem kolejny pomysł: W kieszeni plecaka miałem mapę wybrzeża, której zapomniałem wyjąć po powrocie znad morza. Mogę ją podzielić na dwie części, a każdą przywiązać sznurkiem do śródstopia. Albo parcianymi rzemykami od plecaka, jeśli nie za krótkie, i dadzą się wyciągnąć.
 
 W słomiano-skarpetkowym obuwiu szło się nie tylko wygodniej, ale i znacznie szybciej. We wsi Kotowice następny sklep. Ani obuwia, ani skarpetek. Kupiłem jogurt, przed sklepem stolik  krzesła. Pytam wychodzących ze sklepu, czy nie miałyby zbędnych starych sandałów albo klapek. Nie, ale niech pan spyta - tylko grzecznie - chłopaków co drinkują za sklepem. Nikomu nie chciało się iść do domu, poszukać. - Ale niech pan pójdzie do domu naprzeciwko, tam pewnie panu pomogą. \Pomogli! Stare ale solidne klapki na korkowych podeszwach, szkoda że bez rzemyka z tyłu. Szuram, ale idę. O wiele wygodniej niż w skarpetkach wypchanych słomą. Podziękowałem dobrym ludziom za poratowanie pielgrzyma, spytałem o drogę.  Panie wytłumaczyły dokładnie...
  - Jak pan nie chce cały czas szosą, to przed Groblicami wałem, dojdzie pan do samych Siechnic.
  - A tam jest stacja kolejowa, może pan do Wrocławia pociągiem.
  - Nie skorzystam, to piesza pielgrzymka...
Po godzinie marszu zmieniłem zdanie i byłem naprawdę wdzięczny staruszce za tę radę.. Zdałem sobie sprawę, że nie mam szans. Gdybym się uparł, mógłbym zajść do W-wia na pierwszą, drugą w nocy - ale przecież nie chcę tego robić przyjaciółce, która na mnie czeka, a przecież jutro pewnie idzie do pracy. Czasem trzeba się poddać. Zmienić ambitne plany. Droga uczy pokory.
 
Nim doszedłem do Siechnic (kominy dawnej huty aluminium, truciciela niegdyś skutecznie zwalczanego przez wrocławskich członków ruchu Wolność i Pokój, dziś dodawały mi otuchy swoją pozorną bliskością), zaszło słońce. Widocznie wszedłem na nie ten wał, co trzeba, i błądziłem po wałach, brnąc przez ostre trawy i po grząskim gruncie. Napotkani w końcu, wyluzowani joggerzy, sprawiali nierealny widok! Dzięki nim, odtąd błądziłem mniej.


Na stację dotarłem 12 minut po odjeździe pociągu. Na ciemnym już peronie tylko para nastolatków, bynajmniej nie z intencją pojechania dokądkolwiek. Chłopak przeczytał mi z rozkładu, że następny pociąg do Wrocławia będzie - bagatela - za pięć jedenasta w nocy!
Mam dwie godziny, co będę siedział jak kołek? Mogę przez ten czas połapać stopa. Co prawda już ciemno dokoła, a do głównej szosy wrocławskiej daleko. Wyszedłem jednak na ulicę, zastanawiając się, którędy mogą jeździć auta do Wrocławia. I tu Źródełko znowu dało mistrzowski popis. Właśnie miałem przejść rzez ulicę, gdy znikąd zjawił się autobus z podświetlonym numerem. Zamachałem, podbiegłem:
  - Dokąd pan jedzie?
  - Do Wrocławia...
Pół minuty później albo pół minuty wcześniej, i byśmy się minęli! Niezależnie od różnych religijnych wyobrażeń, czy ktoś jeszcze wątpi w Opatrzność jako fakt doświadczalny?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz