niedziela, 1 października 2017

Etap P24: Wrocław - Kryształowice

 
 
Długi etap - sam marsz (no, dobrze: spacer) przez Wrocław zajął mi ładnych kilka godzin. Ale pogoda dopisywała, a spacer dostarczył mnóstwa wrażeń estetycznych. Historyczna stolica całego Śląska, perła dawnego Królestwa Pruskiego, a i w zjednoczonej, przesuniętej na ziemie piastowskie Polsce - kto wie, czy nie najpiękniejsze wielkie miasto?
Potem jeszcze dłuższe kilometry przez wsie, w kierunku Ślęży. W tym, dużą część, polnymi drogami, oświetlonymi tylko blaskiem księżyca.



Nie ma to jak zacząć dzień w "Bema Café" nad brzegiem Odry. Mieszanka surowego industrialu z przytulnością. Tętno miasta, co podkreśla muzyka: łagodna, ale o zdecydowanym rytmie. Poranna kawa obiecuje dobry dzień. Przez okno wlewa się oślepiająca słoneczność. Słuchając tej muzyki i mieszającego się z nią gwaru tych, co tu spotkali się na śniadaniu, spoglądając na ludzi za panoramicznymi oknami, czuję, że to mogłoby być też moje miasto - przynajmniej przez pewien czas.
 




 
 
W katedrze msza. Wchodzę akurat na kazanie o odwzajemnianiu miłości Boga.  Pierwsza niedziela października i w ogóle pierwszy dzień tego miesiąca. A na zewnątrz basy organów, głosy ptaków i gwar  kilkorga ludzi na placu toną w ogólnej, miękkiej ciszy. W takich chwilach niedziela naprawdę jest dniem świętym. Zwolna napływają kolejne fale turystów, wylewające się z autokarów. Różne języki - najczęściej słyszę niemiecki.

Przechodzę na wyspę Piasek. Wśród straganów z pamiątkami - te z kłódkami. Zakochani mają zwyczaj je podpisywać i przyczepiać na moście (a kluczyk, jak się domyślam, wyrzucać do rzeki). "Symbol miłości". Czyżby? Mnie się miłość raczej kojarzy z otwarciem (serca) niż z zatrzaśnięciem na wieki. Ale różne rzeczy miłość znaczy dla różnych ludzi. Dlatego tak nie udam temu słowu, i tak  rzadko go używam.


W całym tym kościelnym kompleksie nie spotkałem znaków Szlaku Św, Jakuba, a przecież wiem,  ze tędy przebiega. Księża nie pozwalają umieścić? Statek na Odrze czeka na pasażerów. A w tutejszym gotyckim kościele też nabożeństwo. Bardzo przestronny - wewnątrz wydaje się większy niż zzewnątrz, Południowy brzeg rzeki, mijam Halę Targową, zachodzę do trzeciego historycznego kościoła, św. Magdaleny. Dawno temu tu się odbywały "sądy boże" nad domniemanymi czarownicami. Na szczęście, to już odległe wspomnienie. Tu też msza. Trzy świątynie - trzy msze. A parę metrów dalej - innego rodzaju świątynia: Galeria Dominikańska. "Wiernych" nieznacznie mniej niż w tamtych... Ale muzyka jest i tu - trafiający do serca Bill Withers...
Mam nadzieję, że znajdę WC... Jest. I jest nawet szatnia, jak ktoś chce robić zakupy bez toreb i płaszcza. Z otwartej cukierni "Sowa" woła do mnie rogalik. Pomny przestrogi przyjaciółki ("To może wołać candida, a nie twój organizm! Czy naprawdę jesteś głodny?"), szybko przechodzę mimo. Nie, jeszcze nie jestem głodny (jutro już nie będę tak czujny). Byle prędzej do wyjścia.
Na środku deptaka łączącego (nieistniejącą już) Bramę Oławską z Rynkiem = fontanny tryskające z zaskoczenia. Księgarnie z okazyjnymi cenami, przychodnie lekarskie, wreszcie sieciowe sklepiki. Z jakiejś cukierni wygląda neon "LIFE'S TOO SHORT TO EAT BAD CAKES". Hasło w sam raz dla mnie. Jeśli już jeść ciastka, to tylko dobre! Nie jedzmy byle czego. Wybija 11.30. Skandalicznie późno. Ale jak się spieszyć w takim mieście?

Na rynku (nb. kto wie, czy nie najpiękniejszym w Polsce?) robię jeszcze przystanek w "Vedze", by przed całodzienną wędrówką wzmocnić się ciepłym krupnikiem. Pani, widząc mnie z plecakiem, nalewa mi od serca, gęstego.


Z rynku oddalam się legendarną Świdnicką. Na dłudo zanim pierwszy taz postawiłem tu nogę, czytałem o niej w jakiejś "bibule" - to ona była widownią wywrotowych przez swoją absurdalność happeningów Pomarańczowej Alternatywy w czasach schyłku "jedynego słusznego" ustroju. Swoją drogą, czy teraz nie rodi się waśnie kolejny "jedynie słuszny"? Krasnoludki, szykujcie się do wyjścia z norek!
Widzę tu coś, czego nie widziałem wcześniej: z bruku wyrasta rząd granitowych, dokładnie oszlifowanych kul. Pierwszą z nich przepychają właśnie... dwa krasnoludki. Stały się symbolem tego miasta - to się chyba nie śniło Majorowi Fydrychowi!



Żabki się latoś w grodzie Wrocisława niezwykle rozmnożyły. Na każdym rogu jakąś widzę.

A w stronę rynku ciągnie pochód ruchu Hare Kriszna... z akordeonistą i jakimś zręcznym bębniarzem przy talerzach. Asceta z Ukrainy usiłuje mi sprzedać książkę za "co łaska". Potem drugi - za 5 zł. Co ciekawe, tę samą książkę: "W obliczu śmierci". Czyżby przesłanie dla mnie? Albo po prostu to ich najnowsza publikacja, i ją promują. Wybór interpretacji należy do mnie...

 Duża część notatek z dzisiejszego etapu mi zaginęła, więc odtworzę z pamięci, na ile się da.
Trasę przez Wrocław jeszcze w domu starannie wytyczyłem sobie tak, żeby omijać ruchliwe arterie, tylko iść równolegle do nich. I chyba dobrze, że idę przez to miasto w niedzielę: jeśli kiedyś ruch tu bywa trochę mniejszy niż w inne dni, to właśnie dzisiaj. Na chodnikach już sporo żółtych liści, choć jeszcze więcej - zielonych - na drzewach



 
 

 

Opowieść na dasadzie kościoła kapucynów






. Udało się z tą trasą: najpierw cichą ulicą wśród bloków, potem Akacjową przez dzielnicę willową, wreszcie przez park - nawet tam nie zabłądziłem. Gdy na kortach tenisowych zapytałem o drogę, okazało się, że jestem tuż tu miejsca, do którego chciałem dotrzeć.
 
A przedtem była zabytkowa wieża ciśnień, którą w pierwszej chwili wziąłem za jeden z tysiąca wrocławskich kościołów, ew. jakiś ekstrawagancki pałacyk. Zabytek ten jest na sprzedaż. W środku restauracja, ale chyba można by urządzić też jakieś bardzo klimatyczne muzeum. Potrzeba tylko pomysłu - i pieniędzy.
 



Za torami znów w boczną uliczkę i tak już do Bielan Wrocławskich. Po drodze przedmieścia: Ślęża i Wysoka. I ostatni market, by uzupełnić prowiant na resztę dnia. Pogoda supersłoneczna, znów idę w krótkich spodniach i sandałach (inaczej za gorąco!), ale z zasłoniętą od chłodnego wiatru szyją.

Ciekawy detal parkanu



Rzeka Ślęza.
Może to właśnie od niej wzięli nazwę Ślęzanie (a nie Ślężanie), a przedtem Ślęgowie, którzy później okopalio się na górze Ślęży.

Gdzieś przed Bielanami zaczyna się coś jakby rozległy park, a napis na betonowym klocu informuje, że to MIASTO DZIECI. Nie zejdę jednak w bok, by je zwiedzić, bo przecież już popołudnie, a większość drogi jeszcze przede mną! W Bielanach urocze nazwy ulic, którymi przychodzi mi iść: Akacjowa - Dębowa - Lipowa - Klonowa... Tylko gdzie ta Wrocławska, co miała tu być główną ulicą, a nikt z miejscowych jej nie kojarzy. Zresztą, czy oni miejscowi? Pewnie tylko tu pracują, część nawet nie mówi po polsku.

Nazwę Bielany Wrocławskie poznałem kilka lat temu, czytając opakowanie któregoś z moich ulubionych słodyczy. To tu Wedel-Cadbury zlokalizował jedną ze swoich wytwórni, skąd wzięła się nazwa ulicy Czekoladowej. Wedel od tego czasu kilka razy zmienił właściciela, obecnie fabryka w Bielanach należy do firmy Mondelez. Nadal robi pyszności.
Po długich poszukiwaniach trafiam na Wrocławską, i skręcam z niej w Słoneczną, tak jak przewidywał opis (co prawda, to już nie Bielany, ale przecież Google przy dużym powiększeniu przestaje podawać nazwy miejscowości).  Zaraz, zaraz... tylko dlaczego ja idę na wschód? Powinienem na południowy zachód! Zawróciłem. Znów potwierdziła się zasada: kto pyta, nie błądzi (zbyt długo).






W końcu trafiłem do wsi Tyniec Mały, a stamtąd już zgodnie z zaplanowaną trasą. Tyle, że ledwie doszedłem do następnej wsi - Żernik Małych - zaszło słońce. A przede mną jezcze, bagatela, blisko połowa trasy!



 

Gdy niebawem całkiem się ściemniło, zadzwoniłem do agrogospodarza, u którego zamówiłem nocleg. Zapowiedziałem, że postaram się przed dziesiątą do niego zdążyć, ale nie jestem pewien czy dotrę. Zacząłem bowiem już liczyć się z możliwością (i koniecznością) wystarania się o nocleg gdzieś wcześniej. Ale gdzie? Teren mało uczęszczany turystycznie, żadne pokoje gościnne się nie reklamują, na gościnność plebanii nie za bardzo liczę, choć to i tak najprędzej... Gospodarz dodał mi otuchy, że to już tylko siedem kilometrów ... jak się pójdzie na skróty, przez las. Ze skrótami mam, delikatnie mówiąc, nienajlepsze doświadczenia (patrz dwa etapy temu), a tu jeszcze nocą?!

Jednak już za Gniechowicami przyszło mi skręcić w polną, nieoświetloną drogę, bo tak zalecił mi własnoręcznie przygotowany opis -  ostatnim słowie, zanim zrobiło się tak ciemno, że o dalszym czytaniu opisu czy mapy i mowy być nie mogło. Ale księżyc świecił wystarczająco, żeby się nie potykać - w tym 3/4 mroku, o dziwo, mój wzrok radził sobie niewiele mniej sprawnie niż za dnia. Droga prosta, spokojnie, ufnie brnę przez miękką ciemność i ciszę, przerywaną telefonami od przyjaciół, którzy, nie wiedzieć czemu, właśnie teraz i tu sobie o mnie, jeden po drugim, przypominają.

Światełka coraz bliżej... Udało się! Trafiłem do Górzyc.  Udało się nawet zasięgnąć języka przed postpegeerowskim blokiem.  Do Kryształowic droga prosta. Owszem, "przez las", ale "sama pana zaprowadzi". No, oby...
Okazało się, że nawet nie była przez las, tylko przez pola i pod zadrzewieniami. Które jednak tak ją momentami zacieniały, że nie widziałem, po czym idę i parę razy wdepnąłem w kałuże, a w końcu oślizgnąłem się na koleinie i ryms! w kolejną kałużę. To by było na tyle, jeśli chodzi o  suche buty.

Jakaś wioska. Tylko, czy ta co trzeba? I jak trafić pod wskazany adres? Nigdzie nie widzę nazw uic - zresztą, dużo ich tu nie ma. W domach światła już pogaszone... W jednym się świeci. Przy furtce nie ma dzwonka, ale otwarta. Psa chyba nie ma. Pukam do drzwi. Nic. Wołam. Nic. Pukam do okna i znowu wołam. Udało się. Starsza pani podchodzi do drzwi i rozmawia ze mną przez zamknięte. Usłyszawszy nazwę swojej wsi i znajome nazwisko, nabiera zaufania, drzwi się otwierają.
  - Pewnie, że znam... Widzi pan te latarnie? To przy tej drugiej...
Docieram do drugiej latarni, lecz nic nie staje się jaśniejsze, Na szczęście, telefon jeszcze działa i już złapał zasięg, a mój gospodarz nie śpi. W domu niezbyt ciepło, ale rozgrzać się mogę prysznicem i herbatą, a potem nocleg w rzeźbionym łożu o wysokich szczytach. Pan Krzysztof, oprócz hodowli kóz i wynajmowania pokoi, zajmuje się też domowym wyrobem serów i renowacją mebli... A jego córka lubi podróżować tak jak ja, tyle że zwykle rowerem. Setki kilometrów.

  Straty tego dnia: kawałek imbiru, którym miałem się rozgrzewać, bo już z domu wyjeżdżałem podziębiony (lecz pełen wiary, że ta wyprawa wyjdzie mi na zdrowie); buteleczka z olejem (pękł mi korek i olej się gdzieś wysączył, dziwnie mało było go czuć w kieszeni plecaka); i opaska odblskowa - musiałem ją strącić przy którymś z kolei zakładaniu plecaka. Szkoda, bo pamiątkowa, z wizyty Dalajlamy. Cóż, nic nie trwa wiecznie, Dalajlama sam o tym naucza...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz