środa, 3 lipca 2019

Etap C10: Brandýs n/Labem-Stará Boleslav - Praha



Widok ze Starej Boleslawi na Brandeiss
Udało się dostać pieczątkę od właściciela pensjonatu i na plebanii - od gospodyni księdza. Nikt nie odpowiadał na dzwonek, ale brama się otworzyła - pewnie myśleli, że znów jakaś dostawa (jak przed chwilą) - i się wśliznąłem na teren, Obok jest dom spokojnej starości dla księży, ich gospodyń, kościelnych itp. Po długim szukaniu, dzięki ludzi pytaniu, trafiłem do domu proboszcza... gosposia mi wbiła pieczątkę (która? Do wyboru...), poczęstowała herbatą, a na odchodnym wsunęła banknot na drogę.

W drodze z pensjonatu ku kościołowi

.
Jeszcze zanim zdążyłem zobaczyć, że otrzymany banknot to dwieście koron, miałem okazję podzielić się darem. Podszedł do mnie jeszcze młody człowiek z tatuażami - jak się okazało, Polak, ale od trzech lat mieszkający tutaj - poprosił o jakąś kasę dla kolegi, który "nocuje w lesie". Dałem mu sto koron. Let it flow.

Starobolesławska specyfika: ulica odchodząca sprzed kościoła jest ruchliwa jak... Chyba bardziej niż osławiona Marszałkowska! Bo to dziś główna trasa z Mladej Boleslavi do Brandysa, i dalej - w kierunku Pragi.








Mijam kolejny zabytkowy chram, przechodzę przez most, drugi, trzeci - i nadal nie jestem pewien, w którą stronę ta Łaba płynie! I skąd w niej tyle wody, zaledwie sto parę kilometrów od karkonoskich źródeł?
Tor ćwiczebny albo wyścigowy dla kajakarzy górskich...

Już się wspinam staromiejską uliczką w Brandýsie. Przy rynku wchodzę do cukierni, zamawiam kawę i ciastko - jedyne z nielicznych w Czechach, które naprawdę lubię, rumový řez - czyli ciastko tortowe, nasączone rumem albo ponczem. Teraz może mi się Brandýs słodko kojarzyć... albo z tą syreną, co się włączyła. Drugi klient nic sobie z tego nie robi, a przecież dźwięk tak przenikliwy, że myślałem, iż to alarm w lokalu. A to dobiegało z zewnątrz, z rynku - lipiec miesiącem testowania syren alarmowych.

Pogoda dziś bardzo dobra do wędrówki - temperatura letnia a nie gorąca. Rozkopy. Zapytałem chłopaka z pizzą, którędy do szosy na Pragę. Wskazał mi drogę na wprost - właśnie tę rozkopaną. Cały czas prosto! No, dobra, idę. Idę, idę, rozkopy się skończyły, a nadal nie widać sznura samochodów. Ale przynajmniej idę spokojną ulicą, a azymut mniej więcej się zgadza. Trasy w rozkładach na przystanku upewniły mnie, że zmierzam tam, gdzie trzeba. Zresztą, świadczą o tym także przydrożne pielgrzymie kapliczki, czekające na odrestaurowanie.

A tak może wyglądać przystanek autobusowy :)

Drevčice: kościelny zabytek zabity dechami. Niesamowite, ile chłodu potrafi dać cień szpaleru niewysokich tuj. Niebawem odchodzi droga na zamek Jenštejn, w którą skręcam. Ta droga całkiem spokojna, przez chwilę wydaje mi się, że wręcz zamknięta dla ruchu.


Ruiny zamku - wysoka wieża właśnie w remoncie. Na murach trzy herby - ten w środku to herb Jenštejnu, a po lewej... orzeł, jakby piastowski! Śląski czy morawski? Tak czy owak, orzeł tu, w środku Czech.
Cała ulica wsi wbudowana w obręb dawnego grodu - albo podgrodzia (wewnątrz zewnętrznego pierścienia skał, otaczających sam zamek). Po drugiej jego stronie wieś prezentuje się malowniczo. Piski dzieci, świergot ptaków tylko potęgują wrażenie głębokiego spokoju. Miejsce z duszą.


Za daleko chyba poszedłem, szlak znikł, a ja dotarłem do szosy. Ale ma to swój plus, bo przy szosie jest "Billa". Duży wybór jedzenia, niskie ceny. Przy kasie nie Chinka, ale też mówi po czesku z jakimś dziwnym, niezrozumiałym akcentem.


Vinoř (po czesku: winiarz) - miejsce, gdzie kiedyś były winnice; klimat się zmienia, więc może wkrótce znów będą - i Satalice, do których mam dojść, to już części Pragi, Dzielnicy 9. Mimo to, szlaki prowadzą przez tereny pełne skał-ostańców oraz brzegami rybnych stawów. A ja myślałem, że jak stolica Czech leży w kotlinie, to będzie płaska jak deska!




Jest już godz. 18. Czy dojdę do centrum w trzy godziny? Jeszcze się łudzę, że może tak.
W Satalicach, gdzie zdobyłem ostatnią pieczątkę, zgubiłem szlak. Do przejścia nad autostradą doszedłem tak, jak miałem - tyle, że to nie to przejście. Ani śladu kościółka, na który miałem się dalej kierować, by trafić na Drogę Rowerową nr 1. Zapytany cyklista nie umiał mi pomóc, mimo internetu w telefonie, ale przynajmniej pokazał mi kierunek na centrum miasta.

Kiedy przekroczyłem autostradę, to było jak przekroczenie rzeki (też po moście). Teraz poczułem, że jestem w Pradze, metropolii, choć od najbliższych bloków oddzielały mnie jeszcze pola żyta czy jęczmienia.



No i idę przez kolejne osiedla: Kyje, Hloubětín, wciąż w ramach tej samej dzielnicy. Tu jest bardzo spokojnie, choć czuć, że już metropolia. Kieruję się ścieżkami rowerowymi (często nieoznakowane poziomo, za to jest sporo tabliczek-drogowskazów) - trochę "na czuja", trochę pytając. Zmierzam wytrwale w kierunku centrum, i pewnie bym tam doszedł, gdyby nie to, że ktoś na mnie czeka w domu znajomego. Trzeba będzie podjechać metrem, radzą rozsądek i savoir-vivre.






Zielona ta Praga! Lasoparkami doszedłem prawie do samego Jarova. Niestety, gdy w końcu zdecydowałem się zapytać o najbliższy przystanek metra, dowiedziałem się, że minąłem kilka, a tu w pobliżu nie ma nic - trzeba podjechać autobusem. Który właśnie uciekł, następny za godzinę. Więc jeszcze piechotą, do pętli tramwajowej Spojovací, a stamtąd przyszło jechać aż do dworca głównego. W metro, w pociąg, i znów w góry - a to wciąż Praga!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz