Jestem zły, bo dopiero o 11-ej wsiadam w autobus do centrum miasta. Obudziłem się normalnie, o 7:30, ale w nocy się spociłem, więc pod prysznic, cała toaleta, robienie i jedzenie śniadania, pakowanie, pranie skarpetek... zanim doszedłem do autobusu, okazało się, że 6 minut za późno, a następny za ponad pół godziny. W kawiarni drogo i nieuprzejma dziewczyna za barem, na pętli był papierniczy - kupiłem nowy notes, ale pisaka - nie, bo myślałem, że stary jeszcze ze dwa dni podziała. A on się kończy, więc czekała mnie wizyta w jeszcze jednym papierniczym (na szczęście, okazało się, że jest przy Placu Śródmiejskim). W autobusie już mam wrzucać do maszyny monety, a kierowca pyta, czy mam odliczoną kwotę. Mówię, że tak, i daję mu - a on mi nie daje biletu, bo bilety sprzedaje tylko ta maszynka...
- Biletu nie potrzebujesz - zapewnia kierowca, ale w razie kontroli to na mnie by było, a poza tym - to nieuczciwe. Nie lubię takich sytuacji.
Obfotografowawszy piękno tego, co na i przy rynku, oraz zamek widziany od dołu, od ul. Praskiej, daję się prowadzić czerwonemu szlakowi (wg niego przebiega Zytawska Droga Świętego Jakuba).
Mijam dworzec główny (położony za miastem), i już po chwili wędruję na południowy zachód, sam na sam z leniwie już płynącą Izerą. Odkąd się napiłem, a na stacji benzynowej skorzystałem z WC, wstąpił we mnie spokój. Ląka nad Izerą - sielanka. Tak jak zapowiadał opis Drogi Żytawkiej! Za chwilę miasteczko Vinec. Co chwila dzwoni, chyba na przejeździe kolejowym, linia też idzie wzdłuż rzeki. Głównie pociągi towarowe, w obie strony.
W ogródku koło tej drogi dziadek opielęgnowuje kabaczki, a tu znów w ogrodzie pięknie wyhodowane róże w pełnym rozkwicie. Oj, chyba zbłądziłem, bo ta droga wchodzi wprost w otwartą bramę obejścia!
Dziś sporo obłoków, stopniowo przechodzących w ciemne chmury. I bardzo parno. Upał jak zwykle. Znajduję dogodne zejście do rzeki. Kąpiel w Izerze bardzo przyjemna, tylko trzeba uważać na kamieniste dno (nieprzejrzysta woda go nie ukazuje).
W Krnsku szlak przechodzi na drugą stronę rzeki, obchodzi boisko piłkarskie (naturalna, zielona murawa!) i kędyś między drzewami dyskretnie z powrotem zbliża się do rzeki. Pogrzmiewa. Nadal gorąco i parno. Raz słonecznie, raz słońce za chmurami.
Idę szerokim, równym pasem łąki między zadrzewieniem nad rzeką a lasem na wzniesieniu po drugiej stronie. A łąka ciągnie się kilometrami. Na deszcz się zanosiło, nawet spadło kilka kropel i osłoniłem plecak pokrowcem, ale póki co, przeszło bokiem. Wciąż gorąco, znów się kąpię. Woda ciepła jak we Świdrze latem, tylko ten "Świder" nieco szerszy...
Horky n/Jizerou - na wysokiej wzgórze "zamek" (czyli pałac) i kościół, chyba barok albo klasycyzm. Ktoś go zaczął remontować ale dał za wygraną i zamurował wejście. Trawa wokół nawet nie udeptana, zaraz dalej, na płaskowyżu, zaczyna się pole rzepaku. Pałac miał więcej szczęścia - odrestaurowany, mieści zespół szkół średnich. Wracam na dół po stu czy więcej schodach. Pachnie lipą. Tu jest mój szlak, ale nie wiem, jak przebiega, bo wyznakowany dość chaotycznie. Tymczasem już po siódme i trzeba naprawdę ruszyć z kopyta, jeśli chcę dziś nocować w Benatkach.
Idę "na chłopski rozum" - i szlak się odnajduje. Teraz obok tamy. A ten gąszcz po prawej wyraźnie pachnie grzybami, i to suszonymi. Ptaki nad rzeką się przekrzykują. Super parno, a zachmurzenie całkowite, tylko jeszcze niejednorodne, kłaczkowate.
Połowa barmanek i sklepowych w okolicy to Chinki. Pół biedy, jak mówią i rozumieją po czesku. Ta w knajpie, gdzie poprosiłem o wodę - nie bardzo. Najpierw wysłała mnie do toalety, tak zapuszczonej, że brzydziłem się choćby dotknąć kranu. Poprosiłem o mineralkę, wskazała lodówkę, ale już ni w ząb nie szło dopytać, która jest z gazem (perlivá), a która nie. Do tego krzyczy... Klient rozumiał, o co mi chodzi, ona - nie.
W Dražicach, u stóp drogi do czternastowiecznych ruin, zagapiłem się na dziewczynę odzianą od góry tylko w stanik - obszczekał mnie jej piesek. Nie byłem pewny, w którą stronę iść, spostrzegłem kilka drogowskazów szlakowych i rozważam... Z okna (zamkniętej!) gospody na rogu kiwa na mnie facet, zaprasza na piwo.
- Piwo to nie - mówię - ale coś by się zjadło...
- To gorzej... Ale zaraz coś pomyślimy.
- Może jajecznicę...? - proponuję.
Znika na zapleczu, nie odpowiadając. Po dłuższej chwili wraca z talerzem pełnym mięsiwa. Może na jeden z tych kawałków bym się nawet skusił, ale pięć czy siedem? Wyjaśniam więc:
- Ale ja tego nie jem.
- Wegetarianin? No to trudno...
Co za gość: piwo - nie, mięso - nie?
- Ale może możecie przenocować?
No, niestety. Rozstaliśmy się jednak w dobrej atmosferze, mimo że zdążyłem strącić i rozbić w drobny mak kieliszek, który stał na skraju blatu.
Mój szlak wiedzie śladem owej dziewczyny z pieskiem. Tymczasem dochodzi dziewiąta, a przede mną jeszcze 2,5-3 kilometry. Ścieżka wznosi się zalesionym zboczem nad jakimś terenem rekreacyjnym na terasie zalewowej. Do Benatek docieram już po ciemku. Prawobrzeżna część miasta - spacer wśród zabudowy parterowej, przy której Piława Górna to prawie metropolia. Za to za mostem - inny świat: park z podświetlanymi kaflami chodnikowymi w krętych alejkach. Hotel o którym wszyscy wiedzą, już zamknięty na noc, ale udało się dodzwonić do kuchennego wejścia. Otwiera Ukrainka, naprawdę chce pomóc! Dzwoni do szefowej, i pół po ukraińsku, pół po czesku tłumaczy, że jest tu taki pan z Polski, pieszo idzie... Wszystko na najlepszej drodze, tylko słyszę, że ceny od 1100 koron w górę. W przewodniku było inaczej!
No, w takim razie - nie może mi pomóc. Z tonu wyczytuję: "To po co było zawracać głowę?"
Co na to Opatrzność?
Siadłem na chodniku i sprawdzałem adresy z notesu. Przechodził facet koło 30-tki, zapytałem, znał jedną z tych ulic. Pensjonatu tam nie znalazłem ale... znalazłem zieleniec i plac zabaw z altanką - naprzeciwko samego ratusza, a jednak mało widoczny od ulicy. Ktoś mnie jednak zobaczył - idę dalej, obchodzę kilka ulic, wracam... Spokój. Ułożyłem się strategicznie nie w altance, lecz za krzakami, blisko ulicy. Noc minęła bezpiecznie, i nie padało.
Niespodziewane spotkanie. Może po to, by mi przypomnieć: "Nie warto się denerwować, stary!" |
Piliście kawę "mrożoną" na gorąco? Ja - tak! W Mladej Boleslawi. Pewnie było to tak: pani usłyszała o czymś takim jak kawa z lodami i stwierdziła: "Ja już wiem, jak to się robi!" Leje gorącą kawę, wkłada gałkę lodów i kapkę bitej śmietany... i proszę bardzo!
Chcę przy okazji skorzystać z toalety. Zamknięte. Proszę o klucz.
- Nie mamy. Klient pożyczył, zabrał i nie oddał... (a damska tak czy inaczej nieczynna)
Wnętrze "mojego" kościoła Wniebowzięcia |
Stary Ratusz z wizerunkami ewangelistów |
Obfotografowawszy piękno tego, co na i przy rynku, oraz zamek widziany od dołu, od ul. Praskiej, daję się prowadzić czerwonemu szlakowi (wg niego przebiega Zytawska Droga Świętego Jakuba).
Izera w M. B. |
Mijam dworzec główny (położony za miastem), i już po chwili wędruję na południowy zachód, sam na sam z leniwie już płynącą Izerą. Odkąd się napiłem, a na stacji benzynowej skorzystałem z WC, wstąpił we mnie spokój. Ląka nad Izerą - sielanka. Tak jak zapowiadał opis Drogi Żytawkiej! Za chwilę miasteczko Vinec. Co chwila dzwoni, chyba na przejeździe kolejowym, linia też idzie wzdłuż rzeki. Głównie pociągi towarowe, w obie strony.
W ogródku koło tej drogi dziadek opielęgnowuje kabaczki, a tu znów w ogrodzie pięknie wyhodowane róże w pełnym rozkwicie. Oj, chyba zbłądziłem, bo ta droga wchodzi wprost w otwartą bramę obejścia!
Dziś sporo obłoków, stopniowo przechodzących w ciemne chmury. I bardzo parno. Upał jak zwykle. Znajduję dogodne zejście do rzeki. Kąpiel w Izerze bardzo przyjemna, tylko trzeba uważać na kamieniste dno (nieprzejrzysta woda go nie ukazuje).
Pierwsze oznaki szlaku jakubowego |
Idę szerokim, równym pasem łąki między zadrzewieniem nad rzeką a lasem na wzniesieniu po drugiej stronie. A łąka ciągnie się kilometrami. Na deszcz się zanosiło, nawet spadło kilka kropel i osłoniłem plecak pokrowcem, ale póki co, przeszło bokiem. Wciąż gorąco, znów się kąpię. Woda ciepła jak we Świdrze latem, tylko ten "Świder" nieco szerszy...
Horky n/Jizerou - na wysokiej wzgórze "zamek" (czyli pałac) i kościół, chyba barok albo klasycyzm. Ktoś go zaczął remontować ale dał za wygraną i zamurował wejście. Trawa wokół nawet nie udeptana, zaraz dalej, na płaskowyżu, zaczyna się pole rzepaku. Pałac miał więcej szczęścia - odrestaurowany, mieści zespół szkół średnich. Wracam na dół po stu czy więcej schodach. Pachnie lipą. Tu jest mój szlak, ale nie wiem, jak przebiega, bo wyznakowany dość chaotycznie. Tymczasem już po siódme i trzeba naprawdę ruszyć z kopyta, jeśli chcę dziś nocować w Benatkach.
Idę "na chłopski rozum" - i szlak się odnajduje. Teraz obok tamy. A ten gąszcz po prawej wyraźnie pachnie grzybami, i to suszonymi. Ptaki nad rzeką się przekrzykują. Super parno, a zachmurzenie całkowite, tylko jeszcze niejednorodne, kłaczkowate.
Połowa barmanek i sklepowych w okolicy to Chinki. Pół biedy, jak mówią i rozumieją po czesku. Ta w knajpie, gdzie poprosiłem o wodę - nie bardzo. Najpierw wysłała mnie do toalety, tak zapuszczonej, że brzydziłem się choćby dotknąć kranu. Poprosiłem o mineralkę, wskazała lodówkę, ale już ni w ząb nie szło dopytać, która jest z gazem (perlivá), a która nie. Do tego krzyczy... Klient rozumiał, o co mi chodzi, ona - nie.
Starorzecze Izery - rezerwat przyrody |
W Dražicach, u stóp drogi do czternastowiecznych ruin, zagapiłem się na dziewczynę odzianą od góry tylko w stanik - obszczekał mnie jej piesek. Nie byłem pewny, w którą stronę iść, spostrzegłem kilka drogowskazów szlakowych i rozważam... Z okna (zamkniętej!) gospody na rogu kiwa na mnie facet, zaprasza na piwo.
- Piwo to nie - mówię - ale coś by się zjadło...
- To gorzej... Ale zaraz coś pomyślimy.
- Może jajecznicę...? - proponuję.
Znika na zapleczu, nie odpowiadając. Po dłuższej chwili wraca z talerzem pełnym mięsiwa. Może na jeden z tych kawałków bym się nawet skusił, ale pięć czy siedem? Wyjaśniam więc:
- Ale ja tego nie jem.
- Wegetarianin? No to trudno...
Co za gość: piwo - nie, mięso - nie?
- Ale może możecie przenocować?
No, niestety. Rozstaliśmy się jednak w dobrej atmosferze, mimo że zdążyłem strącić i rozbić w drobny mak kieliszek, który stał na skraju blatu.
Mój szlak wiedzie śladem owej dziewczyny z pieskiem. Tymczasem dochodzi dziewiąta, a przede mną jeszcze 2,5-3 kilometry. Ścieżka wznosi się zalesionym zboczem nad jakimś terenem rekreacyjnym na terasie zalewowej. Do Benatek docieram już po ciemku. Prawobrzeżna część miasta - spacer wśród zabudowy parterowej, przy której Piława Górna to prawie metropolia. Za to za mostem - inny świat: park z podświetlanymi kaflami chodnikowymi w krętych alejkach. Hotel o którym wszyscy wiedzą, już zamknięty na noc, ale udało się dodzwonić do kuchennego wejścia. Otwiera Ukrainka, naprawdę chce pomóc! Dzwoni do szefowej, i pół po ukraińsku, pół po czesku tłumaczy, że jest tu taki pan z Polski, pieszo idzie... Wszystko na najlepszej drodze, tylko słyszę, że ceny od 1100 koron w górę. W przewodniku było inaczej!
No, w takim razie - nie może mi pomóc. Z tonu wyczytuję: "To po co było zawracać głowę?"
Co na to Opatrzność?
Siadłem na chodniku i sprawdzałem adresy z notesu. Przechodził facet koło 30-tki, zapytałem, znał jedną z tych ulic. Pensjonatu tam nie znalazłem ale... znalazłem zieleniec i plac zabaw z altanką - naprzeciwko samego ratusza, a jednak mało widoczny od ulicy. Ktoś mnie jednak zobaczył - idę dalej, obchodzę kilka ulic, wracam... Spokój. Ułożyłem się strategicznie nie w altance, lecz za krzakami, blisko ulicy. Noc minęła bezpiecznie, i nie padało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz