niedziela, 30 czerwca 2019

Etap C7: Studěnka - Mladá Boleslav

Łąka i pole za wsią Nasilnice. O 5.30 rechot żab albo ropuch. W nocy znów zrobiło się zimno. Ubrany prawie od stóp do głów, a i tak na granicy marznięcia. A przecież jest lato, i to bynajmniej nie sierpień, no i nie jesteśmy w górach (wczoraj wysokość zeszła poniżej 300 m n.p.m.). A ten śpiwór kiedyś dobrze trzymał ciepło. System "rzeczy w śpiworze - nogi w plecaku" zdaje egzamin. Ja suchy, i rzeczy też. Może tylko śpiwór trzeba trochę podsuszyć.


Świt był mocno zamglony, a teraz już tak słonecznie, że trudno spać, choć w nocy budziłem się parę razy. O 6.30 robi się prawie bezchmurnie, mgła już niemal zupełnie wyparowała. O siódmej jest już ciepło. Ruszam. Zaraz zaczęły się zabudowania jakby dawnego PGR-u lub folwarku, z długą chlewnią albo kurnikiem. Nad bramą napis "Ranč Studěnka". To tu chyba jest staw, z którego dobiegały odgłosy żab. Teraz też je słyszę.

Na zakręcie całe poletko rumianku, częściowo pomieszanego z rzepakiem.
Horní Stakory - wieś, która wygląda podmiejsko a jest siedzibą wielu szczebioczących ptaków. Dużo aut jeździ ze zgaszonymi światłami - może tu nie ma nakazu...?
 

Kościółek św. Gawła - akurat pani szła zadbać o groby. Myślałem, że może kościelna, ale gdy zapytałem o kancelarię parafialną, odpowiedziała: "Ne vím". Wieś się kończy, sklepu nie spotkałem (plebanii też nie), co gorsza, nie poprosiłem nikogo o wodę, a już mi się kończy. Przy drodze, obok innych drzew, często występuje orzech włoski. W dole jakiś kombinat, za nim mnóstwo bloków mieszkalnych - pewnie widzę Mladą Boleslav. Czuję, że pora zdjąć z siebie kolejną warstwę odzieży, a jest dopiero 8:57. Wracają "afrykańskie" upały.



 Jedzie kolarz. Pedałuje co sił, na pozdrowienie nie odpowiada. Chwilę potem drugi - zrelaksowany, lekko uśmiechnięty. Ten ma czas odwzajemnić moje "Ahoj!" Później z przeciwka nadchodzi coś jakby drużyna Szerpów. Śpiewają. Młodzi, wszyscy w wiśniowych koszulkach. Jakaś pielgrzymka?
  - Dobrý den! - walą do mnie z głośnika. Poza tym leci zeń jakaś Whitney Houston. Nie zatrzymują się - zdążyłem tylko się dowiedzieć, że są z Belgii, a przede mną miasto Kosmonosy.

 Za jedyny posiłek mam resztkę wody i czekoladę z sobockiej plebanii. Przechodzę wiaduktem nad autostradą, mimo woli robi mi się nieswojo, gdy pod sobą słyszę strumień rozpędzonych maszyn.



W Kosmonosach, za ogrodzeniem, przedziwna, prostopadłościenna budowla. Na niej płaskorzeźby - widzę jakąś postać z czterema czy pięcioma rękami. Dookoła jednak krużganki jak w chrześcijańskim klasztorze, i coś z kopułą zwieńczoną jagiellońskim krzyżem. Dzwoni dzwon.


Okazało się, że budowla pośrodku to loreta - czyli podobno kopia nazareńskiego domu Najświętszej Marii Panny. Gdy wróciłem po znalezieniu "Lidla" i nakupieniu białkowych i kalorycznych smakołyków (gdy pod murkiem rozpracowywałem jihočeský jogurt, przechodząca starsza pani spytała mnie, czy chcę ogórka, bo ona ma dość; jeszcze i drugiego była gotowa mi dać), loreta była już otwarta, a uprzejma dozorczyni oprowadziła mnie po wszystkich zakamarkach. Dziwne postacie na ścianach to m.in. sybille - pogańskie wieszczki, które miały wywróżyć narodziny Jezusa. Z bliska żadna nie ma czterech rąk. Dzięki wysokiemu sklepieniu i podwójnym, grubym murom, w lorecie nigdy nie jest gorąco, co w Palestynie miało duże znaczenie. Przewodniczka nie chciała za to oprowadzanie normalnej ceny wstępu, tylko żebym kupił pocztówkę za 9 koron! Dowiedziałem się też od niej, że właśnie Kosmonosy są kolebką czeskiej marki traktora - Zetor (zakłady później przeniesiono do Brna).



Prosta droga z Kosmonosów do Mladej Boleslawi to "prospekt Lenina", czyli szeroka aleja, którą w razie potrzeby mogłyby ciągnąć czołgi, a nawet samoloty. Wieżowce po jednej stronie też w większości pamiętają czasy Układu Warszawskiego. Po drugiej stronie, parkingi i puste przestrzenie. Plus jest taki, że chodnik daleko od jezdni, oddzielony 15-metrowym pasem trawy. Główne miasto zaczyna się niepostrzeżenie. Tu już co chwilę słyszę polski język. W parku zaś ktoś, gdy pytam o drogę, po czesku zagaduje mnie o wspomożenie.






Rozglądam się za historycznymi zabytkami miasta nazywanego niegdyś "husyckim Rzymem". Aparat już działał "on the borrowed time". Ale przed zborem braci czeskich zrobił całkiem kaputt! Szkoda. Może po prostu zbór się nie daje sfotografować, i już? W środku nie ma żadnych sprzętów prócz ławek ustawionych jak w klasycznym kościele. Ale jest uroczysta atmosfera. Przed wejściem, pod parasolem siedzą dwie panie, które strzegą przybytku. Ich maleńki piesek o mało mnie nie zjadł. Pozwoliły "spomiędzy drzwi" popatrzeć do środka, nie płacąc za bilet. W wysoko sklepionym wnętrzu taki chłód, że postałem dłuższą chwilę nie tylko po to, żeby chłonąć nastrój, ale i dla orzeźwienia.

Wszystko pozamykane, nawet cukiernie - wiadomo, kto by w niedzielę chciał iść na ciacho, albo w taki upał na lody?


Czułem, że przy niedzieli dobrze by było trafić na jakąś mszę. I trafiłem, w super-zabytkowym kościele na rogu Placu Staromiejskiego, czyli rynku. Chór przepięknie śpiewa, a ludzi pełno, niektórzy bardzo galowo ubrani. W pierwszej chwili miałem wrażenie, że trafiłem na ślub, ale pary młodej nie wypatrzyłem. Za to księży aż kilku. Czyżby po prostu msza niedzielna, jedna z nielicznych w Mladej Boleslawi? (widziałem rozpiskę nabożeństw w całej okolicy - niezbyt duża tabelka).

Przy wyjściu piękne dziewczyny rozdają z koszy ciasteczka (kolacziki).
  - Jaka to okazja? - pytam.
  - Prymicjat, pierwsza msza nowego księdza. - No, to wszystko jasne! Jeszcze jakieś ogłoszenia, jakieś coś tam. Wychodzę. Gdzie bv tu można pieczątkę? Po drugiej stronie ulicy znalazłem, w równie zabytkowym domu, plebanię/kurię. Na dzwonek nikt nie odpowiada. Pewnie wszyscy w tym kościele. Czy tu ktoś w ogóle przyjdzie? Tymczasem z kościoła wyszła procesja księży, wszyscy w bieli. Prędko nie wrócą... Ale skąd! Wyszli ze sto metrów przed kościół, i już wracają - ustawiają się do wspólnego zdjęcia.

Udało się. Cały pochód, jeszcze w szatach, skierował się właśnie do plebanii. Doskoczyłem do księdza, który właśnie otwierał drzwi.
  - Wędruję Drogą Świętojakubową... - zaczynam.
  - Dziś nie mam czasu... Ale czego pan potrzebuje?
  - Tylko pieczątki.
  - Zapraszam.
Któryś z dostojnych gości zawołał w moją stronę:
  - Jakobsweg...?
Potwierdziłem. Ksiądz przybił mi pieczątkę, zdążył też wspomnieć, że ma w parafii dużo Polaków. Może się przesłyszałem, ale wydaje mi się, że powiedział: trzy czwarte...

Przeszedłem przez starówkę. Malownicze zakole. Na trójkątnym rynku przepiękne rzeźby dzieci i młodzieży nad wodą - współczesna alegoria rzeki Izery (fot. w opisie nast. etapu). I fontanna, po której można biegać - raj dla dzieciarni.


Cukiernia też jest, ale lepiej nie mówić. Lody o smaku "rokitnik" niczym, poza barwą, nie przypominają rokitnika. Wybór ciastek bliski zeru. W tych warunkach, kawy (skądinąd drogiej) wolę nie próbować. Wychodzę z rynku, na skarpę. Wokół kręcą się typy o ponurej aparycji. Jiczyn, choć mniejszy, sprawiał o wiele lepsze wrażenie. A upał nie mniejszy niż tam. Pora rozejrzeć się za noclegiem. Zajęło mi to ze trzy godziny. Długo szukałem "hostelu" blisko dworca, którego namiar miałem z internetowej strony o czeskich drogach jakubowych. Okazuje się, że to tylko noclegi dla pracowników, zresztą w ogóle trudno dostać się do środka - brama zamknięta, a domofonu przy niej nie ma. A upał niemiłosierny. Ale wyszedł jeden z owych pracowników, Słowak, i uprzejmie poprowadził mnie w kierunku, gdzie ponoć jest niedrogi hotel. Nie było miejsc, i musiałem wracać do Kosmonosów, gdzie jest jedyny w okolicy kemping - też trudny do znalezienia, i raczej drogi. Powiedziano mi, że koło basenu. Więc gdy na początku Kosmonosów zobaczyłem drogowskaz "Basen miejski", natychmiast wysiadłem, choć miałem jechać prawie do końca linii. To był błąd. Drogowskaz był do basenu w M. B., a w Kosmonosach nie ma basenu, tylko kąpielisko (jak się później okazało, nieczynne). Musiałem drałować pod górę i szukać, szukać... Grunt, że znalazłem - znowu mam dla siebie "chatkę", tyle że tym razem za 550 koron (ok. 90 zł). Nie ma rady - w pensjonatach po drodze też nie było miejsc. A tu - i przepierkę można zrobić, i napić się soku czy piwa nealko w czynnym do późna bufecie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz