poniedziałek, 24 czerwca 2019

Etap C1: Pec pod Sněžkou - Vrchlabí

Najpierw jazda do miejsca, gdzie przerwałem w zeszłym roku. Już w BlaBlaCarze do Wrocławia trafił mi się młody kierowca związany ze stowarzyszeniem "Przyjaciele Dróg Świętego Jakuba w Polsce". Za to nazajutrz cała wyprawa stanęła pod znakiem zapytania: przy pakowaniu plecaka do bagażnika autobusu do Karpacza coś mnie zabolało w kręgosłupie. Ból się utrzymywał. Prosiłem Górę o uwolnienie odeń, ale oswajałem się z myślą, że może trzeba będzie wykazać się elastycznością i zmienić plany. Może to nie ten czas?
Potem zaczął się "przegląd" różnych miejsc, w których bardziej lub mniej niedawno coś mi dolegało. Znak, żeby zawrócić, czy próba, na ile mi zależy? Mogę zawrócić, ale moja radość życia pozostaje związana z wersją, że pójdę - choćby tylko kilka dni. I jak serce we mnie rośnie na sam widok gór!

W Karpaczu, po założeniu plecaka, okazało się, że mogę iść, ból się rozchodzi po plecakach i słabnie - a więc jadę do Peca! Po drodze zdążyłem tylko kupić korony - szkoda, że nie zrobiłem tego w Warszawie: byłoby taniej.


Pec ciągle się buduje, właśnie powstaje nowy wieżowiec. Nie od razu poznałem, w które miejsce autobus zajechał (gdzie indziej niż w zeszłym roku wsiadałem). Pierwszym punktem orientacyjnym, który mnie naprowadził, był "potykacz" reklamujący m.in. langosza za 45 kč, czyli ok. 8 zł.  No to jest i hotel-restauracja "Śnieżka", gdzie chciałem zjeść, jak wtedy, kołacz z borówkami. Nic z tego, wszystko się zmienia, musiałem się zadowolić torcikiem szwarcwaldzkim i kawą po wiedeńsku, czyli czarną przykrytą ogromnym kopcem bitej śmietany. Piekarnio-cukiernia, w której w zeszłym roku piłem kawę, w ogóle zamknięta.

 
 

Słońce w Karpaczu było olśniewające, tu - zdaje się jeszcze bardziej! Uzupełniłem jeszcze zapas napojów i idę w górę wsi, pod słońce. Plusk potoku. Kilka razy mijam się z ładnymi dziewczynami w krótkich spodenkach. W dalszej części Peca szlak odchodzi od szosy i naprawdę stromo (choć jeszcze asfaltem) w górę. Kieruję się na Husovą Boudę. A myślałem, że jak zszedłem ze Śnieżki, to już będę tylko schodził w dół! Zaczynam czuć górskie powietrze i słyszeć ptaki - już bez akompaniamentu maszyn budowlanych. Dokoła las.
Święty Jakub z Pieca?
 
Rzut oka wstecz - na Śnieżkę
Kawałek leśną ścieżką, po kamieniach, znów asfalt, z przeciwka nadjeżdża "ciuchcia" obwożąca nielicznych pasażerów. Co jakiś czas słyszę psi skowyt - pewnie jemu ciężej niż mnie. W rejonie Husovej Boudy trochę pobłądziłem, ale kto pyta, nie błądzi długo. Zaczyna mnie ogarniać fala euforii Camino.

 
"Cietrzewiowe chaty" - prawda, że trafna nazwa?
Teraz w dół, niemal tak samo stromo jak przedtem do góry. Tak się rozochociłem, że mam nadzieję jeszcze dziś dojść do Vrchlabí (pierwotny plan był mniej ambitny!) A teraz nagle trawersem po zboczu, ścieżką wśród pokrzyw i innych ziół. A tutaj to zejście - jak z Lackowej. Ale jest sucho, czyli człowiek nie ślizga się na błocie. Już za lasem, w dolinie słychać jakieś cywilizacyjne buczenie - ale nie wiem, czy to jakiś pojazd, czy jakiś agregat, może pompa. Szosę też już słychać, a to coś jest donośniejsze. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że od godziny nie spotykam żadnego człowieka! Na górze jeszcze byli rowerzyści i jakaś para pieszo. Tu - nikogo!
 


 
 
 



Wnętrze kapliczki
Odkąd schodzę z góry, nie napotykałem też potoków. Dopiero wychodząc gdzieś w okolicach Dlnego Dvoru, spotykam płytki, lecz wartki strumyczek. Umyłem w nim pomidora i sałatę, i zrobiłem sobie sałatkę - mój podwieczorek.


Ściemnia się. Zdjęcia wychodzą już skandalicznie nieostre (a może się coś skiepściło w tym skądinąd nowym aparacie?) Zapach świeżo skoszonego siana. Za ogrodzeniem stado sarenek. Przybliżam obraz, ale się rozmywa.


Od Rejdišcza idę niebieskim szlakiem. Bardzo ładna trasa. Tu już ludzie są. Kolejny biegacz i młodzieńcy z wielkim psem.









Śmiało poprowadzony szlak - skrajem łąki. A jednak się nie gubię, bo w samą porę znak znajduje się na którymś z najbliższych drzew. Kolejny popas pod rozłożystym dębem, z szerokim widokiem na dolinę - jeszcze w złocistym słońcu. Ptaszki pod wieczór się rozśpiewują na dobre, najbardziej melodyjnie.

W końcu ukazuje się miasto, począwszy od rzeki (Łaba), zwalistego domu kultury i kościoła. Plebanii nie znalazłem, ani śladów użytkowania kościoła w jego pierwotnym przeznaczeniu. Za to w budynkach, które wyglądają na niegdysiejszą plebanię, znajduje się szpital i muzeum.




Mój couchsurfingowy gospodarz, Martin, wyszedł mi naprzeciw. Wysmukły, wyprężony do góry jak struna - jego sylwetka, ilekroć na nią spojrzę, przypomina mi o sprawdzeniu, czy się nie garbię. Z miejsca zaprosił mnie na piwo z jego kolegą - podobnie jak on, zagorzałym motocyklistą. Nie widać tego po nich: dziś nie mają na sobie czarnych kurtek ani tajemniczych emblematów. Za to dobrze mówią po angielsku, opowiadają o swoich przeszłych i przyszłych przygodach, a ja raczę się piwem "Kozel". Mam wrażenie, że w niczym nie ustępuje legendarnemu pilznerowi "Urquell". No a potem komfortowy nocleg, kolacja, prysznic, "Jak będziesz czegoś potrzebował, to jestem tu, w pokoju obok" - miękkie lądowanie na początek kolejnego odcinka mojego Camino! 


Poprzedni etap na tej trasie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz