wtorek, 4 września 2018

Etap C0: Przełęcz Okraj - Śnieżka - Pěc pod Sněžkou

Śnieżka. Najwyższy punkt mojej pielgrzymki (przynajmniej do Pirenejów). Miejsce, w którym - jako pielgrzym - żegnam się z Polską. Na szczycie gwar głosów, mówiących po czesku. Mgła przed "latającym talerzem" i kaplicą nieco rzednie. Wchodzę do kawiarni wewnątrz "spodka". Jaką dobrą energię ma to okrągłe wnętrze! Może napiję się kawy właśnie tu - dla przyjemności posiedzenia w takim miejscu?

Pani w bufecie schroniska na Przełęczy Okraj nie odmówiła kartki na moje notatki, ale nie omieszkała skomentować, że to powinno się o wszystkim zawczasu pamiętać, bo co by to było, gdyby tak każdemu dawała po karteczce?
Znowu jest dość ciepło. Trochę powiewa wiatr, ale jaki spokój! Posilony jajecznicą, wyszedłem ze schroniska i mijam się z Piotrem. Błogosławimy się nawzajem na drogę. Katar z każdym dniem mniej się daje we znaki. Robić to, co sprawia radość - to najlepsza kuracja!


Czerwony szlak po stronie polskiej (Droga Przyjaźni) skręca na stronę czeską, by za trasą wyciągu połączyć się z czeskim. Dróżka przez świerkowy las tylko minimalnie się wznosi.


Tablica czeskiej ścieżki dydaktycznej przedstawia jelenia jako szkodnika, którego trzeba odławiać, bo pleni się jak chwast, zaburza gospodarkę leśną, robi z małych drzewek bonsai. A reintrodukcja naturalnych drapieżników (wilk, ryś, niedźwiedź) "nie miałaby sensu". I pomyśleć, że za mojej młodości chroniono dzikie i rzadkie gatunki takie jak jeleń!
 Jest też inna dydaktyka:
"Cmentarz" śmieci. Tabliczki informują, ile czasu potrzeba, aż natura rozłoży dany odpad.



Wyprzedzają mnie coraz to kolejni czescy turyści. Posilam się czekoladą, bo jajecznica jeszcze nie poszła w kalorie. Dróżka połączyła się z asfaltem. Asfalt jest starannie połatany nowoczesną metodą wypełniania rowków. Efekt zupełnie inny niż typowe "polskie drogi". Za to przyroda jak u nas. Ach, co za zapach rosnących ziół!


Wędruję południowym stokiem Střechy czyli "dachu", z drugiej strony zwanego Kowarskim Grzbietem. Gęste świerki po obu stronach drogi osłaniają przed mocniejszymi podmuchami wiatru. Tu i ówdzie brzózka albo jarząbek. No, najwyższy punkt wzniesienia osiągnięty, teraz będzie w dół - pewnie aż do Sowiej Przełęczy.








Znów znak graniczny i dochodzi niebieski szlak. To właśnie przełęcz. Górą przelatuje para pokrakujących albo skrzeczących ptaków. Na miękkiej ziemi ślady kałuż, pewnie dopiero co zaschłych. Śnieżki przede mną nie widać - pewnie zasłania ją Czarna Kopa. Z tablicy na Sowiej Przełęczy dowiaduję się, że polscy i czescy opozycjoniści spotykali się nie na Śnieżce, jak się popularnie mówi, tylko na Przełęczy Karkonoskiej (Slezské Sedlo) - tam, gdzie sam przeszedłem pod osłoną mgły do Szpindlerowego Młynu, nim to stało się legalne - a jedno z pierwszych górskich przejść granicznych otwarto właśnie tu, na Sowiej. Tylko dokąd się przechodziło, skoro ścieżki żadnej w dół na czeską stronę nie widać?


Chata Jelenka, połowa drogi (kilometrowo). Zapytałem o ewentualny nocleg. 76 zł, tzn. 380-400 koron. W barze ceny całkiem niepolskie. Po chwili idę dalej. Się chmurzy. Kosodrzewina, coraz rzadsze świerki. Lokalna kulminacja - łagodny szczyt góry. Z polskiej strony wiatr nawiewa rzadką mgłę.






Teraz już wszystko poza bieżącą górą tonie we mgle. Wiatr niezbyt silny, jest cicho - poza chwilami, gdy przechodzi jakaś rozgadana grupka. Tu i ówdzie w kosówce prześwit, zagospodarowany przez kogoś jako toaleta. Pod kosodrzewinami paprocie, czarne jagody, jeżyny. Latem nie zginie tu ani człowiek, ani jeleń - chyba że z ręki człowieka.

Takie wędrowanie lubię najbardziej: grań, kosodrzewina oraz mgła, która pojawia się i znika! Z polskiej tablicy informacyjnej dowiaduję się, że okolica ma charakter tundrowy i sprawia, że Karkonosze nazywają fachowcy "małą Arktyką w centrum Europy".

Z przeciwka idą głównie polscy turyści w różnym wieku - pojedynczo, parami, rodzinami. Ale nie jest ich tak wielu, to raczej droga jest dość długa. I oto piarżysty wierzchołek Czarnej Kopy. Ścieżka wyłożona ściśle kamieniami poustawianymi na sztorc. Taka ma chyba największą nośność i nie zapada się pod tysiącami stóp. Rdzawe kamienie, z takich pewnie wytapiano żelazo. I chodzono po nie w góry - stąd nazwa "górnik".


Tu można by umocować karimatę albo płachtę nieprzemakalną, gdyby trzeba było się schronić przed wiatrem czy deszczem. A z kilku karimat można by zmajstrować tipi.





No i mamy rozstaje, ostatnie podejście, po brukowanej Drodze Jubileuszowej. Tu już tyle ludzi, że przestają odpowiadać na "dzień dobry" :(  ...Pod szczytem za to powie mi dzień dobry młody Japończyk albo Wietnamczyk. Już blisko szczytu: huczy czeski wyciąg, choć jeszcze nie wyłania się z mgły. Wiatr nieduży jak na Śnieżkę - wystarczy, by warto było zakryć ucho opaską.





Śnieżka. Najwyższy punkt mojej pielgrzymki...

Widoczność bliska zeru. Zimny wiatr, wkładam na siebie wszystko, co mam. Starsze panie z kijkami z trudem pokonują zejście do schroniska po wysokich stopniach.


Wchodzę do kawiarni wewnątrz "spodka". Jaką dobrą energię ma to okrągłe wnętrze! Może napiję się kawy właśnie tu - dla przyjemności posiedzenia w takim miejscu? No, nie: ceny zaporowe, a ja dziś naprawdę muszę oszczędzać.


Przed schroniskiem różnorodne towarzystwo, m.in. państwo z dwoma uroczymi bassetami.
Jeszcze pamiątkowe zdjęcie przed kapliczką. Zrobione przez kobietę mówiącą po słowacku, ale pochodzącą z... Belgii, podobnie jak jej towarzysze.




A teraz w dół, schodami ogrodzonymi na całej długości łańcuchami. Chyba tegoroczna innowacja.









Śląski Dom - kawa jeszcze droższa niż na Śnieżce! Droższa niż we Francji. Widać dużo tu zdesperowanych. A może zaszaleję i wezmę herbatę z rumem (taniej niż zwykła kawa)? Albo choć z sokiem malinowym. Przyzwoite ceny kaw (nie mówię: tanie!) to byłyby o połowę niższe. W dodatku, płatność tylko gotówką. W końcu biorę herbatę z sokiem - też dobra. Ceny za noclegi mają przyzwoite. Dlaczego wyszynk taki skandalicznie drogi (podobnie jak WC)? Przecież klientów nie brakuje. Może właśnie dlatego pozwalają sobie na takie ceny.


Herbata poprawiła mi humor. Poprawiają go też te jasne, drewniane ławy. I solidne mury, które zdają się obiecywać, że wytrzymają nie tylko wichurę i śnieżycę, ale nawet lawinę. Za chwilę w dół - witaj, Czeska Republiko!
Znów wyszło słońce i mgła rzednie. Na czeskiej tablicy dziwne informacje, że w Karkonoszach sezon wegetacyjny trwa tylko 100 dni - to mnie akurat nie dziwi - ale że w Pradze mniej niż pół roku? W Polsce wszak, z tego co wiem, trwa on od 7 do 10 miesięcy. Liczy się wtedy, gdy średnia dobowa temperatura wynosi co najmniej 5 stopni Celsjusza.




Zdaje się, że obiektyw mi zamgliło. Muszę fotografować oczami! A te kotliny po czeskiej stronie są malownicze! Znać, że tu cieplej: od razu świerki z jagodzinami, prawie bez kosodrzewiny. Schodząc na czeską stronę bez kontroli granicznej czuję się naprawdę obywatelem Unii. Nie zawsze tak było! Nieraz popatrując ze szczytów gór w słoneczne doliny, marzyłem o tym, by kiedyś po prostu tam zejść. Kiedyś jest teraz!




Kamienna droga stromo w dół, drewniane mostki, przepaść pełna świerków, w górze słońce. Mijam ślady 500-letniej kopalnio-kuźni. Im niżej, tym bujniejsze zioła i wysokie trawy roztaczają zapach. Ciągle słonecznie, na niebie tylko białawe obłoczki. Strumyk spływa z góry - obfitość sama napływa!






Tu i ówdzie połać uschłego lasu

A tu źródło, z którego uzupełniłem wodę




Kaplica w Obřím Dole, postawiona w XIX wieku przez kogoś, kto ocalał z lawiny - obsunięcia się ziemi
(po 14-dniowych deszczach) na stojące tu niegdyś chałupy.


Potok Úpa przyjemnie chlupoce. Na polance zagroda z owcami - ale kameruńskimi - oraz... alpakami, białą i brunatną. Spotkanie trzech kontynentów.

W dolnej części Obrzego Dołu nagle robi się chłodno. Słońce tu nie dociera, schowane już za ścianą wąwozu, i pewnie z gór spływa zimne powietrze.






Za Boudą ławeczki i stoły, ja jednak zasiadłem, jak na fotelu, na wielkim kamieniu, drzewo mając za oparcie, odpoczywam. Owce meczą, ludzie popijają piwo.


Mijam kolejno kilka wypasionych hospod. A potem dolną stację kolejki linowej, i wreszcie wyłania się miasteczko, a raczej kurort.





Pěc pod Sněžkou. Sklep i tanie bary już pozamykane, a głodny byłem niemożebnie, ale w restauracji hotelu Sněžka poprosiłem o "kołacz" z borówkami. Okazał się ogromnym kawałkiem ciasta piaskowego suto przykrytego jagodami, na ciepło i z bitą śmietaną. Pożywny i pyszny. Musiał wystarczyć mi za kolację - i wystarczył. A wcześniej znalazłem niedrogi nocleg w hostelu "Klondike" - urządzonym, sądząc po stylu, w zasquatowanej fabryce albo hurtowni.


Jeszcze wieczorny spacer po centrum Pieca - głównie po to, by znaleźć na jutro sklep oraz przystanek autobusowy i rozpatrzyć się, jak wrócę do Polski. Są trzy możliwości:
  1. do granicy (Pomezni Boudy) jeździ wiele autobusów, trudniej po polskiej stronie dostać się z Okraju do Jeleniej Góry
  2. Kolejką gondolową na Śnieżkę (pełny wypas, a ze zniżką dla pensjonariusza Klondike, cena znośna); potem tylko trzeba zejść do Karpacza
  3. "Karpacz Bus" chyba za trzy razy na dzień - bilety po 19 zł a. 120 koron. Na tę opcję się zdecydowałem, tyle że wysiadłem w Kowarach - i zaraz miałem autobus do Jeleniej, którego kierowca łaskawie upuścił mi brakującą złotówkę. Ale to było jutro - po noclegu w malowniczej Klondike.

Hostelowa klatka schodowa


Smaczną kawę w przystępnej cenie znalazłem rano w.. piekarni. Francuskie śniadanie po czesku.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz