wtorek, 25 września 2018

Etap E30: Ferreiros - Portomarín - Airexe

Noc. Jest tak cicho. Dziś, wyjątkowo, choć sala wieloosobowa, nikt nie chrapie. Obudziłem się, wzruszony, ze znaczącego snu: początek filmu o wspólnocie uczniów mojego mistrza duchowego. Ludzie śpiewają:
.       Drodzy moi,
.       oto co powiedzieć chcę:
.       dzięki wam dziś mam korzenie.
.       Tak kocham was!
Dwudziestowieczna psychologia była urzeczona koncepcją granic osobistych. Wyraźne poczucie granic jest warunkiem bycia świadomą i odpowiedzialną osobą. Granice są jak kora drzewa, chroniąca je i potrzebna, aby rosło zdrowo. Ludzkie ego jest jak pień drzewa. Jeszcze ważniejsze jednak dla każdej rośliny są korzenie - symbol naszych przodków i wszystkiego, co nas karmi i buduje, a co przychodzi spoza ego. Trudno o rozwój duchowy bez czerpania z korzeni, otwierania się z ufnością na to, z czego wyrastamy.
Rześki poranek. Znów wychodzimy o 8.30. Ptaki podśpiewują. Znów słonecznie i błękitne niebo, choć trochę zamglone. Słońce opromienia pola jeszcze różowo złocistym światłem. Do Santiago zostało równo 100 kilometrów (wg słupków, Michelin podaje już o 6 km mniej).


W otwartej bramie jakiegoś schroniska czy agroturystyki serwują śniadanie na zasadzie szwedzkiego stołu ekologicznych produktów z miejscowych składników - jabłka, sery, różne pierożki i inne wypieki. Nakładasz, co chcesz i ile chcesz, wrzucasz do koszyczka, ile chcesz - do tego gratis kawa w dzbankach i mleko do niej. Oferują też odpoczynek i baño - ciekawe: kąpiel w wannie czy tylko łazienka?


Rolling hills i dróżka obramowana murkami z kamieni. Na jednym z kamieni milowych ktoś, zapewne zirytowany "niedzielnymi" pielgrzymami, napisał: Jesus didn't start in Sarria. Zapewne nie. Ani w St.-Jean, ani w Roncesvalles...

Zostaję w tyle za dziewczynami. Grupka cyklistów wyprzedza mnie, a potem, na kamienisto spadzistym stoku, ja wyprzedzam ich.

Dziś strefa borków sosnowych. Co ciekawe, dochodzi jedenasta i wciąż chłodno, choć słonecznie.


Tego ranka robiłem mało notatek. Ale jest trochę zdjęć, uwieczniających to, co wychodziło nam na spotkanie.
Przydrożna kapliczka pamięta wizytę papieża Franciszka
 


Współczesny krzyż pielgrzymi. Możemy tylko się domyśleć, jak powstał i jak ewoluowały jego znaczenia

Kolejny spichlerz na kukurydzę - tym razem, drewniany

 Drzewiasta kapusta! Cały zagon takowej. I nie ostatni.
Zbliżamy się do Portomarín. Przed sztucznym zbiornikiem rozwidlenie tras: "tradycyjna" i "alternatywna". Wybieramy tę drugą, wydaje nam się łatwiejsza. Na przedmieściu, pod płotem czyjejś posesji wypielęgnowany trawnik i równie wypielęgnowane, olbrzymie krzaki hortensji. Wkraczamy na most nad niesamowicie szeroką, choć chyba płytką rzeką Miño, a właściwie nad zbiornikiem Balesar. Most jest tak wysoko nad dnem doliny, że robi mi się nieswojo, choć bywałem w górach na niemałych ekspozycjach.





Za mostem, na wprost wznoszą się schody do nieba, a ściślej do kaplicy, pełniącej równocześnie niejako rolę bramy do miasta. Ale którędy szlak? Z mapy w przewodniku wynika co innego ("w lewo"), z miejskiej co innego ("w prawo albo prosto"). W końcu jednak dochodzimy do wniosku, że trzeba na wprost, w górę. Tym bardziej, że i tak chcieliśmy zwiedzić centrum tego miasta, z prastarym kościołem św. Mikołaja i Jana (Xoan).





Warto było. Po pierwsze, jest to malownicze białe miasteczko. Po drugie, napotykamy otwarty sklep spożywczy i uzupełniamy zapasy, włącznie z szeroką próbką miejscowych masowo produkowanych ciastek typu biszkopt. Po trzecie, główna ulica, przechodząca w rynek - plac kościelny, tętni życiem handlowym i towarzyskim. Rozchodzimy się w różne strony, dziewczyny rozglądają się za pamiątkami, ja za dezodorantem i czynnym bankomatem bez prowizji (w końcu się znalazł; A Banca jest spoko, i jakiś spółdzielczy), potem odnajdujemy się przed kościołem. Zdążyłem zajrzeć do środka, ale już nie miałem refleksu, żeby od razu poprosić o pieczątkę.





Znów idziemy szlakiem, tą główną ulicą a potem na szosę wyjazdową w górskiej scenerii. Chcemy skorzystać gdzieś z WC - to nie takie proste. Zachodzimy do jakiegoś prywatnego albergue. - No, niestety, łazienka zajęta, bo pielgrzymi zakończyli etap i właśnie się kąpią. Oni mają pierwszeństwo, sami rozumiecie... Rozumiemy. Wiadomo, pierwszeństwo. Kąpią się, więc toaleta też zajęta? Niezła wymówka. Ale ja naprawdę pilnie potrzebuję... Cofam się jakieś 200 m do wypasionego hotelu. W hallu trafiam na pokojówki z odkurzaczami. Uśmiechają się, nie ma problemu... Tu nikt się nie "kąpie" - choć mogłyby się wymawiać, że właśnie sprzątają łazienki.

Szlak rychło zbacza z szosy i przeprowadza na drugą stronę rzeki. Rzeki? Dziewczyny pędzą do przodu, złapały dobre tempo, a ja się waham. Słupki już nie pokazują liczby kilometrów, tylko że "Camino alternativo". Czy my dobrze idziemy? Ogarniają mnie wątpliwości, bo z mojej mapki wynika, że nie mieliśmy wracać przez tę samą rzekę (a takie miałem wrażenie). Z drugiej strony kierunek, sądząc po słońcu, mniej więcej się zgadza. Doganiam dziewczyny robię raban. Wątpliwości rozstrzyga nadchodząca Niemka. Z pomocą internetu w komórce (i dzięki płynnej niemczyźnie Beaty) wszystko się wyjaśnia. Tak, to jest ta droga, a co do mostku - teraz przeszliśmy tylko przez dopływ. Tak miało być.

Kiedy zostałem z tyłu, spotkałem... człowieka z gitarą, Davida. Od jakiegoś czasu urwał się SMS-owy kontakt, który mieliśmy z nim przez Beatę. Nie spotkał swojego znajomego i idzie dalej. Ale dobrze mu się idzie samemu, i tym razem to on po chwili zostaje z tyłu.


Upał coraz mocniejszy. Szlak znów wyprowadza nas z lasku na mało uczęszczaną szosę. Gleba znów się zrobiła rudawa i rośnie na niej więcej grubolistnych roślin ciepłolubnych - magnolie? bukszpany? A tu był pożar - suche drzewa, opalone pnie... A tu dęby, które go przeżyły. Daleko zza szosy dobiegają dziwne, przeciągłe dźwięki. Trudno powiedzieć: zwierzęta jakieś czy maszyny? Teresa i Beata rozglądają się, czy w pobliżu nie ma jakiegoś minaretu. Tak, to mogłyby być zaśpiewy muezzina.

Znów rozwidlenie: w lewo "camino complementario", w prawo - główne, prawdopodobnie przeważnie szosą. Zgadzam się więc na sugestię dziewczyn, żeby pójść w lewo, między polami i w lasek.

Odpoczynek i posiłek z własnych zapasów przy albergue w Castromaior. Tu też nie można było skorzystać z łazienki, "bo się dziewczyny kąpią". Stary numer. Jak zamówiliśmy dwie kawy, okazało się, że łazienka się zwolniła!
Przez moment robiłem za tłumacza przy meldowaniu się dwóch Dunek. Najpierw chcą "zobaczyć" pokój. Gospodarz niechętny: - A co tam oglądać? Już one wiedzą, co. Po angielsku wytłumaczyły mi, że zaglądają pod materace, czy nie ma ciemnych plam. Te świadczyłyby o prawdopodobnej obecności pluskiew - postrachu pielgrzymów.

W Ventas de Narón, gdzie staramy się o dolewkę wody do butelek i termosów (dostajemy bez problemu w barze - niepotrzebnie się czaiłem i obszedłem przedtem pół wsi, pukając do pozamykanych na głucho drzwi), tablica na jednym z domostw informuje, że tu mieszka czcigodny kawaler Najjaśniejszego Zakonu Alquitary z Portomarín. Spotykamy staruszka w kaplicy za wsią, gdzie chętnie i z namaszczeniem stempluje paszporty pielgrzymów.

 - Pod pieczęcią templariuszy wpisz datę rzymskimi cyframi! - instruuje. Teresa zwraca uwagę, że aby przybił ją, gdzie należy, trzeba panu naprowadzić rękę. Jest niewidomy. Mimo to, dzielnie przychodzi tu o własnych siłach i opiekuje się przybytkiem. Jesteśmy pełni podziwu. Jeśli kto zainteresowany, może też pokazać swoją kolekcję monet z całego świata i z różnych epok.
Czym się odznaczają kawalerowie i damy zakonu Alquitary? Zainteresowałem się już w domu. Okazuje się, że... promocją dobrego imienia "wody ognistej" (aguardiente) z Portomarín, której święto odbywa się w mieście co roku w Wielkanoc!

Polana w Ligonde między drogą a lasem kryje resztki cmentarza pielgrzymów sprzed wieków.


Zbliża się wieczór, myślimy o noclegu. W Ligonde, w schronisku "Fuente del Peregrino", nie było miejsc. W albergue municipal na końcu wsi - tylko dwa, a nas jest troje. Znaleźliśmy jednak nocleg zaledwie kilometr dalej, w miejscowości Airexe. We wsi nie ma sklepów, ale jest bar. Dziewczyny chciały zjeść coś konkretnego - dotrzymałem im towarzystwa, a żeby nie gapić się głodnym wzrokiem, jak one jedzą, też zamówiłem sobie sałatkę "Ligonde". Strzał w dziesiątkę. Duży talerz świeżych miękkich jarzyn z miejscowym serem, a sery tu mają wybitne. No, nieźle się w tych stronach żywimy! Do Santiago zostało ok. 75 km.
No i znowu kończę wieczorną toaletę ostatni (jakoś tak zleciało...), ale w sypialni jeszcze niezgaszone światło. Nie wszyscy śpią - co robią? Tkwią w iphone'ach i smartfonach. Dzisiejsze czasy! Z jednej strony, rosnąca popularność praktyk uważności (mindfulness), z drugiej - coraz większa nieobecność tu i teraz.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz