piątek, 21 września 2018

Etap E26: Camponaraya - La Portela de Valcarce

Noc była trudna. Za dnia ciało mobilizuje siły i błogie samopoczucie do wędrówki, nocą - naprawia i porządkuje, co trzeba. Odzywają się bolesne miejsca, nawet te mało spodziewane. Teresa też ma niespokojne chwile: wstaje krząta się, wzdycha, w końcu na chwilę zapala światło. Może to już pora wstawać? Patrzę na zegarek: pół do czwartej. Trochę za wcześnie...


Rano opowiedziała mi, co się stało. Schowała swój telefon do szafki, i gdy się w nocy obudziła, przyszło jej do głowy, że trzeba go stamtąd wyciągnąć, bo jak budzik się rozdzwoni w tej metalowej szafce, to postawi na nogi nie tylko całe schronisko, ale i całe miasteczko!







Za oknem ruchliwa szosa. Ubieramy się, żeby iść do miejscowego supermarketu, skoro właśnie się trafił. Jak można było przewidzieć, sklep o 8-ej jeszcze zamknięty. Na szczęście, T. ma dwie torebki owsianki i się podzieli. Uprzejma dziewczyna z baru daje nam (za darmo! - co nie od początku było oczywiste) wrzątek, kupiliśmy też po kawie (do tego, po kawałku "murzynka" dostaliśmy gratis) i jesteśmy gotowi do drogi.

Wyruszamy nie najwcześniej (ok. 9-ej), ale włosy myte, poranna zorza obejrzana, śniadanie spożyte... Tablica przed miejscowym kościółkiem informuje, że tu stała kaplica czarnej Dziewicy z Rocamadour, wielkim kultem otaczana przez pielgrzymów jakubowych.
Plany na dzisiejszy dzień - ambitne. Buddyjscy pielgrzymi robią tak: dwa kroki - pokłon. My: dwa kroki - zdjęcie. No, ale tyle tu ciekawych detali architektonicznych, ciekawych kształtów domów, ciekawych zestawień...





W winnicy koło drogi degustacja lokalnego wina (El Bierzo). Pewnie jedyna okazja, więc postanawiam skorzystać, za ledwie 1 euro (normalna cena 1,50, ale że chciałem mniej...). Kobieta pyta, którego mi nalać. Proszę o różowe, myślę że to dostanę każdego po kolei po trochu, ale leje mi całą lampkę nim zdążę zaprotestować. I co ja z tym zrobię? Nie chcę być od rana pijany. A i wino nierewelacyjne. Trzeźwa rada Teresy: przelej sobie resztę do butelki po wodzie. No tak, akurat miałem dwie.


Pomnik tłoczni do wina
Strefa odpoczynku pod drzewami. Jakaś dziewczyna się gimnastykuje, panowie w średnim wieku zdejmują plecaki. Idziemy dalej, mijając tajemniczy dla mnie afisz "Centro de interpretación de la vid y el vino". Aż się prosi dopisać "a" - i będzie filozoficznie: "centrum interpretacji (czyli tłumaczenia) życia i wina".


Po przecięciu autostrady, ścieżka się wznosi i otwiera się szeroki widok w stronę odległych gór. Orzeźwiający wiatr. Teresa nuci "Dmuchawce, latawce, wiatr" i fruwa z radości. Tak, jest lekko i błogo.


Mijamy starą winnicę o bardzo dzikim wyglądzie. Wchodzimy w las i napotykamy leśny bar "La Siesta" - z "salonem" telewizyjnym oraz z ławeczką do refleksologicznego masażu stóp. Są i dobre dania także wegańskie, w cenie względnie przystępnej. Ale za wczesna godzina i na razie nie chce nam się jeść. Może w Pieros (jest tam wegetariańskie schronisko), a może dopiero wieczorem.


Wyprzedza nas dużo pielgrzymów. Poznać ich po muszli na plecaku, a często i po szerokim uśmiechu. Jasna droga szutrowa wśród winnic i zadrzewień. W gęstych koronach drzew coś świergoli. Na budyneczku wśród pól hasło "Bierzo zawsze z Galicją" oraz... haiku po angielsku.


Roślinność bujna - polne kwiaty i wysokie trzciny, wielkie jak jukki. Winnice, kolejne winnice... Pigwowce obsypane owocami. Droga teraz asfaltowa, w dół ... ku górom. Tablica w kolejnej zona de descanso informuje, że Bierzo stanowi obniżenie terenu (zaledwie ok. 500 m n. p. m.) otoczone górami. W kolejnej miejscowości (Cacabelos) znowu ta lokalna specyfika: zwieszające się nad ulicą balkony. Bardzo malownicze miasteczko.



Blisko początku - kapliczka-muzeum figur liturgicznych. Starszy pan stempluje nam paszporty pielgrzyma i podaje, życząc "Buen camino, eh?" Puszka na datki stoi blisko, ale pan nie robi żadnej aluzji, a w jego skupionych ruchach jest co najmniej błogosławieństwo.




Prawdziwa piekarnia, z dwoma piecami widocznymi w tle, buchająca żarem. Miło w takiej kupować świeże pieczywo - jak za dawnych czasach.


Fragment muralu - plastycznej refleksji nad kondycją współczesnego człowieka




Starodawna prasa do tłoczenia winogron; schemat widać, jeśli się powiększy brązową tabliczkę




Za rzeką, San Antón - ciekawy kościół z ostro ciosanych kamieni. W głównym ołtarzu podświetlona od góry pieta  - bezradne i bezwładne ciało Syna Człowieczego opada w ręce potężnej, Wszystko Wytrzymującej matki - Królowej Niebios.




Już pewnie po dziesiątej, a wciąż nie robi się gorąco. Dobra nasza: mniej do noszenia w plecakach (więcej wprost na ciele).






W Pieros, żeby odwiedzić wegetariańskie schronisko, trzeba odejść jakieś 50 m od szlaku. Ale warto. Schronisko ma duszę. Napotkany tam pielgrzym z Barcelony tłumaczy, że dom mógł niegdyś należeć do templariuszy, podobnie jak kościół na końcu tej ulicy (del Pozo), z którego roztacza się ponoć widok na całe Bierzo. Pochwalił, że nie pędzimy przed siebie byle prędzej, tylko cieszymy się drogą.
  - Gdzie dzisiejszy nocleg?
  - Jeszcze nie wiemy. Mamy taki system, że idziemy cały dzień, tyle że z odpoczynkami.
 A kiedy tłumaczę Teresie słowa hospitalery - blondynki z dreadami, ta... przechodzi na polski. Wyjechała przed laty i ma wątpliwości co do swojej polszczyzny, bo nieczęsto ma tu okazję jej używać. Pocieszamy ją, że nie jest tak źle. Zamawiamy dużą kawę z mlekiem ryżowym, płacimy "co łaska". Zwiedzam wnętrza. Jest wyłożony dywanami salonik, robiący i za świetlicę, i za pokój do medytacji. Oraz do rozwijających lektur dla duchowych poszukiwaczy, takich jak te:




"Alf" to współczesna trawestacja "Don Kichota": jej bohater, z głową zamąconą od czytania bez ładu i składu książek ezoterycznych i traktatów o muzyce, zabiera się do przekuwania teorii w praktykę, z nieoczekiwanymi skutkami.





Rudawa ziemia, teren coraz bardziej pofałdowany. Znowu winnice. Droga coraz bardziej kamienista. A przed nami bardzo stłumione odgłosy - coś jakby grzmoty. Villafranca del Bierzo. Na początku wiekowy, romański kościół z Bramą Przebaczenia. Tu mogli z honorem i odpustem zakończyć pielgrzymkę ci, którzy nie mieli siły brnąć dalej, w góry Galicji.


Dalej szlak przeprowadza przez miasteczko krętymi ulicami, w dół po schodach, potem pod górę...





Supermarket akurat zamknięty (sjesta!), ale w barze bardzo solidny kawał tortilli za jedyne 2,50 euro. Fachowo zrobiona z ziemniaków pokrojonych w cieniutkie plasterki.


Od 11-ej upał. Ale z powiewami wiatru, więc idzie się całkiem przyjemnie, poza tym, że T. ma za ciężki plecak, a ja nic od niej nie wezmę, bo też zapakowałem nieco ponad strefę pełnego komfortu. Ludzie, bierzcie poważnie rady tych, co szli przed nami, i naprawdę niech wasz plecak nie waży więcej niż 10% wagi ciała! W górę potoku, a przed nami piętrzą się góry - może w sumie niewysokie, ale bardzo strome. Między drogą a potokiem rosną kasztany jadalne o wielkich, kolczastych owocach.



Nad nami raz po raz pojawia się... autostrada, brawurowo pociągnięta na potężnych filarach, wznoszących się wysoko nad krętymi dolinami. W dole doliny szumi rwący potok, a mimo szumu autostrady słychać też szum drzew. Nasza droga co chwilę zakręca, wije się serpentyną podobnie jak ten potok.

Ktoś myśli o strudzonych pielgrzymach :)
Perexe. Okna w starych domach nieraz pozasłaniane firankami albo... pozabijane deskami. Ale inne domy wyglądają uroczo.





Strefa kasztanowców-gigantów.
Wciąż kasztany - i mnóstwo pnączy na nich.
A na każdym pnączu - mnóstwo maleńkich pączków.



 Na tej półce skalnej pod wiaduktem można by przenocować, gdyby nam się odechciało iść dalej. A dziś Teresie idzie się wyjątkowo trudno. Ale do wyznaczonego celu już tylko z pięć kilometrów...
Rzeka Valcarce zdaje się płynąć... pod górkę. Idziemy bowiem pod prąd, ale droga schodzi w dół, a rzeka jest jakby coraz niżej w stosunku do tej drogi. Nie wiem, jak to możliwe, ale oboje mamy takie właśnie wrażenie. Pobrzękują dzwonki krów pasących się nad rzeką.
Drzewka figowe - nie tylko "bezpańskie", ale także w ubogich ogródeczkach lśniących wapnem domów. Sklepik, ławeczka, skromny obiadek, syjamski kot robi sobie sjestę na jezdni. Nieco dalej całe stado małych kotków różnej maści.




Za późno zadzwoniłem i w naszym upatrzonym, wegetariańskim schronisku już nie ma dwóch wolnych miejsc. Przy okazji, gdzie ono jest? Las Herrerías wg mojego przewodnika jest za jakieś 4 km, a ona mówi, że z dziesięć od miejsca, gdzie jesteśmy. Kto się myli? 
Mniejsza o to, zaledwie kilometr za Las Herrerías ma być następne schronisko. Miejsca są, tyle że po 10 euro, a tam było, zdaje się, po 5. Ale co robić? Następne schronisko nie odbiera telefonu (wielokrotnie). Rezerwuję.


Ciekawostka: gdy w Hiszpanii robią jakąś inwestycję publiczną, choćby jakiś mały mostek, na tablicy pamiątkowej z reguły piszą, kto był wtedy burmistrzem, biskupem, proboszczem albo tym podobną władzą.


Wg mapki w Michelinie, mieliśmy się znów zbliżyć do autostrady, to się zgadza, ale nigdzie ani śladu Las Herrerías. Wioska-widmo? No to idziemy dalej, do skutku. Kilometry się dłużą i rozciągają. Dopiero tuż przed zachodem słońca zachodzimy do miejscowości La Portela de Valcarce.
Wioska u stóp autostrady. Na początku hotel, na końcu stacja benzynowa, pośrodku może z kilkanaście domów. Jeden z pierwszych to hostal, a jego część robi za nasze albergue. Pewnie standard podobny, tylko ceny dla pielgrzymów niższe :) Zapytałem o cenę kawy, małej i dużej. Przy tej drugiej usłyszałem: 2,50 €. Skandalicznie drogo! Wyruszyłem na obchód okolicy. W tym wypasionym hotelu jest znacznie taniej! I czynne na okrągło. Można tam pójść rano... Za to pokój mamy z łazienką i prysznicem, i tylko dla siebie. Jest czysto i schludnie. T. jest zmordowana. Przeszliśmy dziś ok. 28 km, i to niezupełnie wyspani. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz