środa, 26 września 2018

Etap E31: Airexe - Ribadiso de Abaixo


Tego dnia napotkaliśmy niesamowite morze mgieł, bar z polskimi akcentami i kościół, w którym proponują bardziej namacalną formę rozmowy z Bogiem. I różne formy krajobrazu. A i to przecież nie wszystko...


Rano dopada mnie obsesja. Coś mnie swędzi i pluję sobie w brodę: nie dość, że wieczorem nie obejrzałem najpierw materacy jak radziła Dunka, to jeszcze zrobiłem najgłupszą możliwą rzecz: położyłem plecak na sąsiednim wolnym górnym łóżku. Gdyby tu były pluskwy, to nie tylko byłbym pogryziony, ale i pewnie zabrałbym je ze sobą.


Wychodzimy tym razem już o 8:08. Jeszcze słońce nie wzeszło, księżyc świeci, ptaki śpiewają. Przed nami teren się obniża i pokazuje się morze... Morze mgły. Przez chwilę stoimy jak urzeczeni, szukamy najlepszych ujęć do sfotografowania (zob. też wyżej).
Potem droga wchodzi w las. Eukaliptusy.
  - A gdzie koale? - pyta Teresa.

Kawiarnia-albergue "A paso de Formiga" czyli "o mrówczy krok" przed Palas de Rei. Przed lokalem, a jakże, rzeźby mrówek w olbrzymim powiększeniu. W środku - ciepło, przytulnie, z głośników leci Cohen. Znakomity jabłecznik, ściśle mówiąc: empanada z jabłkiem, i zacna kawa. Nad barem... polski napis "Ja tu pilnuję" wraz z podobizną czworonożnego strażnika. Pytam oń gospodarza. - Ano, przychodzi tu co roku zaprzyjaźniony pielgrzym z Polski...

W sąsiednim pomieszczeniu T. odkrywa polską mapę. Po drodze do WC ja też zauważam: dwie mapy Galicji - tej hiszpańskiej i tej polskiej (austro-węgierskiej). - Przecież jesteśmy w Galicji! - mówi pan zza baru.


 
Wkraczamy we mgłę. Od razu robi się chłodniej. Dziś z tymi ptakami i słońcem przeświecającym przez mgłę jest bajkowo.




Dziś wkraczamy w strefę pociągłych eukaliptusów, z ich obłażącymi z kory pniami i cyprysowatym zapachem. Żałuję, że - ponieważ nie idę sam - nie mogę dowolnie zmieniać tempa tak jak zmieniają się moje nastroje oraz wewnętrzne i zewnętrzne krajobrazy. Trudno mi się w nich bez reszty zatopić, gdy trzeba się do kogoś dostosowywać, choć i tak dziewczyny mają dla mnie dużo cierpliwości, nieco je spowalniam, choć nawet, gdy idziemy w jednym tempie, stawiam kroki wolniej niż moje towarzyszki - mam dłuższe nogi! Wędrowanie samemu ma swoje uroki! A tu, na Camino, jest niemal normą.



Napisy, afisze często są po galicyjsku ...ale często mam wrażenie, że to język niby-galicyjski, coś jak "rosyjski" radzieckich wojskowych z "Czterech pancernych". Np. ten sam wyraz, ale z rodzajnikiem "o" zamiast "el", "a" zamiast "la". Słońce już daje czadu - jest ok. 11:30.




W kościele San Tirso w Palas de Rei przed amboną wita pielgrzymów hasło "Bóg do ciebie przemawia, Bóg cię słucha". Stoi sześć koszyczków. W pięciu - cytaty biblijne w pięciu językach (po polsku tym razem nie ma). Szósty, największy koszyk - na kartki z prośbami przychodzących, np. "O świat bez głodu, wojen i przemocy". Wyciągnąłem cytaty z trzech koszyków - wszystkie w duchu Boga zaborczego: "Ja, tylko Ja, jestem wszystkim...", mówi do mnie Bóg - ale który to bóg? Czy ten, który ukazywał się starożytnym Izraelitom i wszystkich innych uznawanych ówcześnie bogów wypchnął z czasem z ich świadomości, tak że zaczęli się pysznić, że ich bóg jest nie tylko najpotężniejszy, ale wręcz jedyny prawdziwy? Budzi się we mnie sprzeciw. Po chwili jednak przychodzi mi na myśl: Kto powiedział, że muszę te wersety interpretować w duchu dualistycznym? Mogę przyjąć, że to mówi do mnie Bóg prawdziwy, ten faktycznie jedyny. Który nikogo nie faworyzuje, bo jest Bogiem wszystkich, a nie jednego narodu czy jednej sekty. Mogę też przyjąć, że "Ja" oznacza tu moje ja - oczywiście nie to małe, plączące się wśród innych ja i patrzące na świat przez pryzmat swoich ograniczonych doświadczeń, tylko to wielkie Ja, nie różne od najgłębszego Ja każdej istoty. I że wszystkie odpowiedzi mam w sobie, tylko żebym o tym pamiętał: świadomość "Jam Jest", jak mawiają dziś ci, co zaczynają się budzić.

Teresa też wzięła dla siebie przekaz od Boga; Beata coś pisze zawzięcie. Na papierze! Zawsze widziałem ją tylko stukającą, równie zapamiętale, na i-phonie. Gdy kończy i idzie do koszyczka, bije dzwon. Nauczyłem się zwracać uwagę na momenty, w których biją dzwony.

Miasteczko Palas de Rei - znowu przez chwilę wrażenie niemal lokalnej metropolii.


W końcu jednak zostawiają mnie w tyle i idą szybciej. W gruncie rzeczy, to prezent! Teraz mogę naprawdę chłonąć Camino wszystkimi zmysłami, żadnych wymówek od bycia w pełni obecnym. Ale oto nadciąga pan z Bielska.
Nawet raźno było pogadać. Dogoniliśmy dziewczyny na ich postoju. Teraz ja idę przodem. Pana zostawiamy w tyle, bo na zejściach z górki oszczędza kolana.

San Xulian - kolejny kościół z XII wieku. Kościelny woła:

  - ¿Sello? ¡El más preferible en el Camino!
"Pieczątka? Najatrakcyjniejsza na całym Camino". Dlaczego? No bo, o ile zrozumiałem, to ponoć pieczęć templariuszy.

Znów zostaję za dziewczynami, i ponieważ idę wolniej, wypatrzyłem w miejscowości Casanova nie lada okazję: w obejściu przy szlaku porcja tarta de Santiago za jedyne 1,50 € (zwykle są po 3 euro). Cóż, kiedy liczę drobne i wychodzi, że mam tylko 1,10.
  - Nic nie szkodzi - mówi uśmiechnięta gospodyni, i zaraz zajadam pyszne i pożywne ciastko.

Po torciku i sam na sam z przyrodą, humor mi się poprawił. Kolejny cudny dzień: słońce, głosy ptaków i z rzadka różnojęzyczne rozmowy pielgrzymów. Np. tych starszych pań co na łące obok robią sobie piknik.

Trafiłem na bar, gdzie można płacić kartą. Zamówiłem tortillę, przysiadłem się do George'a - Brytyjczyka w koszulce "Brasil" - i jego kolegę, zdaje się Holendra, których spotkaliśmy chyba w Calvor. Oni też nocowali w Airexe. Omlet drogi ale dobry: dużo cebuli i ziemniaków. I gruby. Wtedy zadzwoniła Teresa. Są ponad kilometr przede mną.
  - Myślałam, że zjemy coś razem.
  - Ja też tak myślałem, ale nie wiedziałem, czy was dogonię, nawet na postoju.
No tak - myślę. - W sumie mogłem, przed złożeniem zamówienia, zadzwonić, porozumieć się z wami. Ale czułem się opuszczony, wydawało mi się, że kontakt zerwany i muszę troszczyć się tylko o siebie. Chyba przesadziłem. Ale tak się czułem. Postanawiam, że wstąpię do nich, jeśli je zobaczę w jakimś barze po drodze.

Kolejna wioska domków o nierównych, kamiennych ścianach. Jakże karmią mnie takie klimaty! 100% Hiszpanii. Za mostkiem przez "suchą wodę" królują wrzośce i jałowce, topole i sosny śródziemnomorskie. Z nieba leje się żar. Na jutro zapowiadają możliwe przelotne opady. Nie proszę o to. Jeszcze nie. Te upały mają mnie naładować ciepłem na całą zimę. Zresztą pojawia się krzepiący wietrzyk.

Szlak zbliża się do szosy i po chwili znów od niej oddala. Jaki kontrast: ze szczerego pola wyrastają gigantyczne szare sześciany i prostopadłościany. Okazuje się, że to jakaś firma samochodowa. A Camino znów równolegle do szosy. Przy hydrancie znowu spotykam George'a.

Dalej znów w lasek, w drugi. Po prawej, daleko za szosą, widok na pasmo wzgórz. A tu znów bluszcze i dęby. I pojedyncze ptaszki.
Dogoniłem T. i B. w Furelos del Camino, w barze "przyjaznym dla wegan", gdzie za odpowiednią opłatą dostaniesz i hamburgera, i świeżo wyciskany sok, a nawet chyba humus. Posilają się wege-burgerem. Zwiedziliśmy izbę historyczną urządzoną w typowej, ubogiej kamiennej chacie.
Stąd już widać miasto Melide. Prowadzi doń droga wzdłuż suchej łąki. Niby jesteśmy niżej, zeszliśmy z gór - a słońce pali jakby ostrzej niż w poprzednich dniach. Tutaj znów hiszpańska suchość - wydaje się, że skończyła się galicyjska zieloność. To może i figi bardziej dojrzałe w końcu będą na drzewach? No tak, ja ciągle ten sam refren...

Na głównej ulicy miasta restauracje - przeważająca specjalność: ośmiornice na różne sposoby. A ja wypatruję spożywczego, może już będzie otwarty po sjeście? 

Oto jest porządny, niedrogi sam-sieciówka "Eroski". Zaopatrujemy się m.in. w owoce i soki. Nadchodzi nasz znajomy Polak i informuje, że ze 300-500 metrów stąd, nieco w bok, jest supermarket "Via", gdzie sprzedają taniej (2,80€) świeżo wyciskany sok. No tak, ale nam się już nie chce zbaczać. Pan zostaje tu na nocleg, a my jeszcze pójdziemy dalej.
Aleja cyprysów, a w ogrodach coraz częściej zdarzają się palmy. Cienista aleja przez las. A las niepostrzeżenie przechodzi w eukaliptusowy. Wysokie, cypryso-podobne pnie i zwisające, oleandro-podobne liście. Kręgosłup mi się zmęczył - odpoczywam pod drzewem, dziewczyny nie chcą się zatrzymywać, bo je najbardziej męczą częste postoje. Ale teraz nie mają zabójczego tempa. Po przerwie obiadowej wyraźnie osłabły. Może więc je dogonię nawet zwykłym krokiem. A jak nie, to się zdzwonimy. Mnie też teraz (od sklepu) plecak ciąży. Każde pół kilograma sprawia różnicę.
W Boente w schronisku nie ma miejsc. Trzeba iść jeszcze 7 km, ale przez lasy i przeważnie w dół. Ale chyba znów przekroczymy 30 kilometrów, i dojdziemy po zmroku.

Te kilometry się dłużą. Spotkana w lesie miejscowa pociesza nas, że to już zaraz - Ribadiso to następna wioska. Tylko kiedy ta następna będzie?
W końcu jest, mniej więcej o zmroku. Za rzeczką Iso wieś Ribadiso de Abaixo, czyli Brzeg-Iso Dolny. Kilka domów na krzyż - na szczęście, w tym schronisko (są miejsca!) i bar. Chcę zapłacić kartą za nas oboje - nic z tego: kończą mi się pieniądze na koncie. Jak to dobrze, że Teresa, jak zwykle, wzięła więcej!

Według przewodnika, przeszliśmy dziś 28 km. Wg słupków - kamieni milowych - całe 33! Schronisko jest czynne do 22-ej, a wyganiają rano dopiero około 9-ej. I jesteśmy tylko we trójkę w pokoju, bo cała wycieczka odwołała pobyt. A teraz możemy iść na lampkę wina.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz