niedziela, 23 września 2018

Etap E28: Fonfria - Samos - Calvor

Superdługi etap, wystawny obiad naprzeciwko słynnego klasztoru Samos, wędrowanie krętym szlakiem alternatywnym i schronisko znalezione o zmierzchu dzięki niespodziewanemu spotkaniu. Góra z górą się nie zejdzie, ale dwóch pielgrzymów-flamencosów z różnych krajów - czemu nie?



Nad ranem nie mogę spać. Minuty mojej bezsenności odmierza czyjś budzik włączający się co dziesięć czy piętnaście minut. Jedna z nocujących w sali dziewczyn już wyrusza. Ktoś inny jeszcze ucisza budzik. Nie mogę zasnąć, ale raczej nie dlatego. Jest mi duszno i niepokoi mnie, że nasze Camino za tydzień się skończy, że trzeba będzie wrócić do codzienności. Że nie mam do kogo się przytulić (T. się, mam wrażenie, dystansuje - i nie mam odwagi spróbować, dziewczyna w Projekcie Brigid chętnie mnie wczoraj przytuliła, ale jednak z dystansem - tak trochę na niby). Że banki liczą iście zbójecki przelicznik złotego i zdzierską prowizję za wypłatę z bankomatu (najgorszy jest Santander - a w Polsce kupiony przez nich WBK był moim ulubionym bankiem, bo wypłaca także 10-złotówki), a myślałem, że przywożenie euro w gotówce to przeżytek. T. tak nie myślała, i sporo zaoszczędziła. A przecież można przejść Camino, wyruszając (prawie) bez pieniędzy. Jak ten Piotrek, spotkany na pielgrzymce do Częstochowy, co idzie aż od Rygi i spodziewa się dotrzeć do Santiago w listopadzie. Smutno, że lato się nieubłaganie kończy. Dziś właśnie pierwszy dzień kalendarzowej jesieni. Choć nas tu jeszcze rozpieszcza pogoda jak w lecie.


Camino zbiera ludzi, którym nie udało się zrealizować marzeń. Takich jak ten Anglik, któregośmy spotkali chyba wczoraj. Pisarz z wiecznie niedokończoną książką. I wielu innych. Nie wiesz, co robić, przestajesz widzieć sens - idziesz na Camino. Zadajesz pytania, dochodzisz do końca drogi, jesteś przez chwilę szczęśliwy - ale odpowiedzi nie ma nadal. Wracasz na Camino... Niektórzy rok w rok, albo w ogóle z niego nie schodzą. A innym świta, że nie wywiną się od zaryzykowania odpowiedzi samemu. Z ryzykiem błędu. Z wiedzą, że się nie wie czegoś ważnego. że nikt nie daje gwarancji. Że trzeba po prostu na coś postawić, i dokądś iść bez pewności, że na końcu czeka jakaś nagroda. W Santiago czeka przynajmniej kompostelka. Na ścieżce życia - jedynym pewnikiem jest to co teraz.


Wstajemy. Zachmurzenie żadne, słoneczko wzeszło, ptaszki śpiewają. Znów zapowiada się piękny dzień, choć z rana bardzo chłodno (+11º C). Jest 8.30 - znów późno wychodzimy, ale mijamy się z krówkami, które dopiero idą na pastwisko - też nieprzesadnie wcześnie!



Idziemy dróżką. Ciekawe zjawisko: czuję na własnym ciele, jak mieszają się strumyczki powietrza ciepłego (zwykle napływa z lewej, od dołu) i zimnego (spływa z góry). Na zakręcie widok na dolinkę i góry, góry...
Już po dziewiątej kończy się ranny chłód. Słońce grzeje coraz mocniej. Jak miło iść przez deszczową ponoć Galicję w taką pogodę!


Atmosfera wokół mnie jest kontynuacją przedświtowych smutków. Teresa się dystansuje, Beata idzie blisko mnie, ale milcząca, schowana w sobie. Potem obie nawiązują ze sobą kontakt, z którego jestem zupełnie wyłączony. Może wczoraj, gdy zostałem w tyle, zdążyły się zaprzyjaźnić, nawiązać nić porozumienia. Mnie tam nie ma. Bez słowa oddalają się, nim zdążę się do końca przebrać (robi się ciepło). Skoro tak, to będę szedł we własnym tempie. Zmaksymalizuję własną przyjemność z tego marszu, zamiast starać się (bez efektu!) być miłym. A ranek jest cudny, cichy i pogodny. Dookoła dużo przestrzeni, tylko wpuścić ją w siebie! Dziś pojawiły się jarzębiny. Liczne.



 



Przy schronisku w Fillobal na mnie zaczekały. Odtąd idziemy - nie powiem, że w harmonii, ale razem, i w jakiej takiej zgodzie - i ciszy (co w sumie nie jest złe).



Zjadło się świeżych, dojrzałych malinek z przydrożnego straganu - i zaraz ptaki piękniej śpiewają. Długi odcinek schodzimy cienistym wąwozem między skarpą a kamiennym murkiem. Jedno i drugie obrośnięte pnączami.




Ramil słynie z zabytkowych kasztanów (Castanea sativa). Przeogromnych. Ten przeszło 800-letni obwodem może z powodzeniem konkurować ze słynnym dębem Bartkiem.




Triacastela. Wioska z trzema zamkami i (wielo-)wiekowym kościółkiem św. Jakuba. I z nieczynnym dziś supermercado, ale to szczegół. Na jej końcu placyk, głośna muzyka, rozkręca się jakiś festyn, montują estradę... Jak dawno nie słyszeliśmy tego metalu!



Kolejny sposób eksploatacji tematu - pielgrzym-automat do bicia monet
Zbliża się południe, gdy ruszamy się z kafejki, w której raczyliśmy się świeżym sokiem z pomarańczy. Południowy żar, ale jeszcze do zniesienia, nawet stopy w "traperach" jeszcze mi się nie gotują. Teraz kawałek szosą, na szczęście, bardzo mało uczęszczaną. No i powiewa lekki wietrzyk. Jest bardzo dobrze. Szosa biegnie u podnóża potężnych skał.





W środku kolejnej wsi (San Cristobo do Real) mała kaskada zmienia energię otoczenia. Obchodzimy ją z trzech stron i chłoniemy świeżość. Tutejsza kamienna architektura ma swój urok. Najbardziej mnie w tym cieszy twórcze wykorzystanie lokalnego budulca. Szlak przeprowadza nas wąziutką uliczką między wiejskimi domami. Daje to wrażenie wręcz intymnego kontaktu!


Przerwa na napicie się wody w cieniu złotej renety. W całej Galicji często towarzyszą nam jabłonie. Niezliczone jabłuszka, jakby je zbierać, moglibyśmy wcale nie kupować jedzenia! We wiosce Lastres znaki drogowe różnego dizajnu, ostrzegające "Uwaga, kury!" Ale kur nie widać.

Znowu zostaję w tyle. Chwila pogawędki z dżentelmenem z Włoch (dobry angielski!). Idzie powoli, zmordowany - od samego Lourdes - ale po 30 km dziennie. Zostawiam go i staram się dogonić dziewczyny. Znów wąwozik wśród łupkowych skał, wielkich kasztanów i bluszczy. Prawdziwie wiejska okolica... Nawet barów nie ma.

Ani chybi, Renche




Docieramy do Samos - biją dzwony. Znów jesteśmy witani przez ducha miejsca. Miałem tak wielokrotnie na polskim Camino, na końcach etapów lub w kluczowych momentach.
Klasztor Samos widziany z góry


Klasztor Samos z dołu. Można go obejść dookoła, choć nie jest to oczywiste.
Klasztor pamięta czasy na długo przed uformowaniem się czegoś w rodzaju hiszpańskiej tożsamości narodowej - pierwszy kościół zbudowany w VI w. n. e. staraniem św. Marcina z Bragi, który schrystianizował germański lud Swebów, w wyniku Wędrówek Ludów osiadłych na północnym zachodzie Płw. Iberyjskiego, po tym jak wcześniej na terenie dzisiejszych Niemiec pozostawili po sobie nazwę Szwabii.


Detal trotuaru przy drodze okalającej klasztor





We frontowej części klasztoru jest piękne schronisko dla pielgrzymów, ozdobione okolicznościowymi malowidłami. Hospitalero nie pozwolił sfotografować, bo byli ludzie, no a obowiązuje RODO... Wcześniej jednak, głodni jak wilcy, rzuciliśmy się do restauracji naprzeciwko. Cena zwykła, ok. 10 € (na niedzielny obiad można się szarpnąć...), ale władający wyszukaną angielszczyzną kelner przyniósł nam istną ucztę. Choćby ta prosta "sałatka" (ensalada mixta) - jak się okazało, ogromna micha wszystkiego co roślinne (plus chyba jakiś ser). Czego tam nie było: i sałata, i tarta marchewka, i wiele innych jarzyn, i nawet orzechy... A na deser tarta de Santiago - pyszny migdałowy biszkopt z kwaskowym aromatem. I, ma się rozumieć, wino, kawa... Nie ma to jak być dziś pielgrzymem (i mieć za co zafundować sobie menu peregrino).
Przez "ogródek" restauracji można przejść na tyły... do zbudowanej z łupków ponadtysiącletniej, przedromańskiej kaplicy Cyprysu (Kaplica Zbawiciela), od której ponoć wszystko się zaczęło. Cyprys równie stary jak kaplica - razem stanowią najstarszą pozostałość wcześniejszych zabudowań klasztoru.




Po długim posiedzeniu zajrzeliśmy do schroniska, o którym wyżej, przekonaliśmy się, że na zwiedzanie klasztoru trzeba by długo czekać, a my nie uważaliśmy dnia za zakończony - choć jeszcze upalnie, za niewiele ponad godzinę zajdzie słońce! - i ruszyliśmy, nie mieszkając, w stronę Sarrii.
Niestety, szosą (w dole - potok), ale Beata wypatrzyła w swoich niemieckich przewodnikach, że w pewnym momencie jest rozwidlenie. Na tym wariancie szlaku będą albergues jeszcze przed Sarrią, no i nie musimy drałować szosą. No więc - znów w górę i w las, mało uczęszczanymi wiejskimi drogami dojazdowymi.


Kluczyliśmy od wioski do wioski, przeważnie jednak mając dookoła tylko przyrodę, tu i ówdzie zagospodarowaną i przetworzoną na ludzki sposób. Rzeczka Ouribio spod szosy jakoś podążyła za nami i odnalazła się tam, gdzie szliśmy. Zeszło się do wieczora. Idziemy i idziemy - schroniska nie widać. Jeszcze kilka kilometrów, jeszcze dwa... i nadal nie widać. Pytając o drogę, o zmierzchu dotarliśmy w końcu do wsi Perros, gdzie miało być schronisko, ale też nigdzie afiszu. Na szczęście jest lokalny bar, a przed nim kilka osób. Zapytamy...
Opatrzność nam sprzyja. Naprzeciw nadchodzi facet z gitarą.
  - Schronisko? To w przeciwnym kierunku!
  - Jak to? Przecież idziemy stamtąd, i nie było.
Okazało się, że niezupełnie stamtąd. My wyszliśmy zza zakrętu, a tu trzeba całkiem prosto.
 - Właśnie tam idę, chodźcie. Nie wiadomo, czy jeszcze jest hospitalero. Ale to nic: znajdziecie sobie łóżka, przenocujecie, a zameldujecie się rano, jak przyjdą opiekunowie schroniska.


No to idziemy. Drogi do albergue nie wskazuje żadna tabliczka, żaden drogowskaz. Okazuje się, że nasz przewodnik to Francuz, imieniem David. W rozmowie skaczemy z języka na język. Droga długa, więc widząc jego gitarę, zagaduję:
 - Co grasz?
 - Flamenco.
 - ?!? A ja śpiewam flamenco.
Góra z górą się nie zejdzie...


O zameldowaniu nie było z kim rozmawiać. Czuję się trochę jak włamywacz, ale przecież zostaliśmy wprowadzeni ;) Wolne łóżka się znalazły. Gaszą światło, cisza nocna, łazienka graniczy z sypialnią, więc kąpię się już przy latarce (w telefonie).
Rano okazało się, że to Calvor - właśnie to albergue, o którym myślałem wcześniej, przeglądając rozpiskę ze schroniskami i w myślach planując etap, ale zanosiło się, że będziemy iść inną trasą. No i proszę!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz