poniedziałek, 3 września 2018

Etap P33: Pisarzowice / Czarnów - Przełęcz Okraj



Prysznic, pakowanie... Na dole jedzono śniadanie. Gospodyni serdecznie zaprasza mnie do stołu. Zjadłem tylko kromeczkę chleba z pomidorem i plasterek sera, do tego herbatka owocowa. W sklepie zaopatrzyłem się na dalszą drogę, i z powrotem do Czarnowa, z nadzieją, że jeszcze załapię się na śniadanie w krisznaickiej świątyni (nie zawiodłem się). Pogoda ładna. Po prawej szumi potok. Ciekawe, że na ten szum nie zwróciłem uwagi idąc w górę po raz pierwszy, dopiero wieczorem, gdy wracałem do Pisarzowic po ciemku. Jeden zmysł może "zagłuszać" drugi.

 Polska, Śląsk i konfederacja pomiędzy


Posiłek u krisznowców dostałem - obfity, wielodaniowy. Starczy na długie godziny. Jeden z bhaktów zagaduje mnie:
- Czy chciałbyś wykonać jakąś służbę?
W pierwszej chwili myślałem, że chodzi o jakieś śpiewanie albo kadzenie w świątyni. O ile kojarzę, to też nazywają służbą. Jednak tym razem chodzi o służbę w bardziej dosłownym, przyziemnym znaczeniu. Powymieniać wkłady w koszach, powynosić śmieci i odpadki kompostowe. Nie ma sprawy. Skromny wyraz wdzięczności za sycący, z miłością przyrządzony posiłek.


Jeszcze chwila w świątyni i uznaję, że jednak woła mnie droga. Ten sam bhakta, który przyjął mnie wczoraj, teraz odprowadza mnie do rozstajów na wzniesieniu, bez przerwy perorując o koncepcji Boga osobowego. Było to dla mnie zbyt abstrakcyjne, spekulacje bez związku z moim doświadczeniem. Ale byłem głodny, a ty mnie nakarmiłeś - to jest konkret. A ja byłem dla ciebie jednym z pierwszych znaków spełniania się zapowiedzi astrologa, że oto zaczyna się dla ciebie okres spotkań z innymi ścieżkami duchowymi.




Las jest zaciszny. I pachnie. To też jest konkret. Żywa rzeczywistość, która wychodzi mi naprzeciw.
Nawet ptaki są raczej cicho. Tylko od czasu do czasu w szum wiatru wdziera się odgłos piły tarczowej lub cichy huk samolotu gdzieś wysoko. Jest słonecznie.







Leszczyniec - wieś w dolinie. Zapiewa kogut, grzmi samolot. Ale ogólnie jest cichutko, słychać szmery gałązek w żywopłocie. Stare domy, murowane (te szare, sudeckie tynki!) i drewniane. I podobnie jak w Pisarzowicach, zardzewiały, nieużywany wiadukt.



Późnobarokowy poewangelicki kościół św. Jana Nepomucena w Leszczyńcu
Zagadka dla spostrzegawczych: Co widzisz?


 W Leszczyńcu przy szosie szlak się kończy. Dalej mam iść drogą do Ogorzelca, gdzie szlak powstanie na nowo.


Ogorzelec. Kopalnia kruszywa, zakręty szosy, a ja wypatruję szlaku. Jest! Prowadzi na tyły kopalni.
Tablica informuje, że wchodzę w strefę rozrzutu kamienia przy robotach strzałowych. W godzinach... właśnie tych, co są. Robi się ekscytująco!
Minąłem strefę bez szwanku (i bez strzału). Na poletku pod lasem "ambona" - przestronna, zamykana, nawet z pryczą i materacykiem, nie mówiąc o zbitym z desek krześle, tapicerowanym domowym przemysłem. Tu mógłbym nocować, gdyby było późno.




Docieram do najwyższego punktu tej drogi. Las się kończy, otwiera się rozległa kośna łąka i widok na zamglone góry.
Rozdroże z tymczasowym miejscem do posiedzenia, ew. leżenia. Tu zjem lunch (serek wiejski i ciastko orkiszowe), po czym zrobię ostry skręt w prawo, na zielony szlak do Rozdroża Kowarskiego.
Pogoda znów jak marzenie: słonko rozświetla i ogrzewa, wietrzyk delikatnie chłodzi. Jest całkiem ciepło, ale nie całkiem upalnie. Szlak idzie początkowo szeroką drogą szutrową, ale potem odbija w prawo, w węższą dróżkę leśną. W lesie odzywają się ptaki. Las rzadki, za runo robią najczęściej jasnozielone trawy podobne do puszystych dywanów. Dywaniki z mchu też się zdarzają. Dróżka coraz mniej wyjeżdżona. Już zarasta takimi dywanikami, a nawet siewkami świerków i drzew liściastych.


Droga łagodnie opada. Jest zacisznie. Wypełnia mnie radość.


Czeski nacjonalista czy polski dowcipniś?
Rozdroże Kowarskie. Do następnego rozdroża idzie szosa, ale szlak prowadzi, wg mapy, skrótem - tylko gdzie ten skrót? Może tą ścieżyną stromo pod górę? Znaków nie widać - ani tu, ani tam. Dotarłem do poprzecznej, nieuwidocznionej na mapie leśnej drogi, i teraz na azymut... jak się okazało, słusznie. Szlak się odnalazł.


Zielony szlak się kończy znienacka przy parkingu (Rozdroże pod Solicą), za to dochodzi żółty. Krajobraz już od dłuższego czasu typowo górski, reglowy. Wśród świerków coraz częściej grupki skał, nie całkiem porośniętych mchem i jagodzinami.

Jeszcze kawałek asfaltową serpentyną, pojawiają się napisy na jezdni: 500 m, 400, 300, 200... i oto ukazuje się niestrzeżone przejście graniczne. Przełęcz Okraj. Ciekawostka: po polskiej stronie 1046 m n. p. m., po czeskiej 1050. Zabudowania też z tamtej strony liczniejsze i okazalsze.


W schronisku na przełęczy miejsce się znalazło. Niezbyt tanio - cena jak na kwaterze prywatnej (dawniej w PTTK było taniej), za to, zamiast piętrowych prycz, wygodne tapczany z pięknymi kocami w karminowe kwiaty. W łazience światło samo się zapala i gaśnie - pewnie na czujnik ruchu. Kierowane do biorących prysznic ponaglenie "Ruchy, ruchy!" nabiera nowego sensu. Tylko ściany jak dawniej drewniane, a na podłodze, jak dawniej, linoleum. I jest świetlica z komikiem i czajnikiem do użytku publicznego.


Muszę oszczędzać złotówki, więc w bufecie, jako że nie ma kaszy, biorę sernik na zimno. Są pierogi z jagodami, ale cenowo - poza zasięgiem.


Zrobiłem rekonesans czeskiej strony (Pomezní Boudy) i początków szlaków, którymi mogę jutro iść na Śnieżkę. Niebieski, graniczny pnie się ostro pod górę a ja "omnia mea...", więc zdecydowałem się na Drogę Przyjaźni po czeskiej stronie grzbietu ("Jelenia Ścieżka"). Zależy mi na tym, żeby dojść na Śnieżkę, a niekoniecznie zaliczyć wszystkie szczyty i szczyciki po drodze.

Wieczorem w świetlicy krąg młodzieży. Dziwna rozmowa. Po chwili dochodzę do wniosku, że grają w jakąś RPG. Przy okazji ćwiczą się w relatywizowaniu wierzeń religijnych i analizie poglądów politycznych. Łebscy młodzi. Pomyślałem, że jakieś koło naukowealbo obóz roku zerowego. Okazało się, że harcerski. Robią sobie nawzajem wykłady czy seminaria. Wygląd bardzo młodzieńczy - może część towarzystwa jeszcze w liceum - ale poziom krytycznego myślenia taki, że czuję nadzieję dla świata.


Siadam nieco z boku, nalawszy sobie z czajnika wody, i zaprawiam ją samą cytryną. Zauważył to jeden z młodych, chyba taki z predyspozycjami liderskimi, i zaproponował poczęstowanie się ich herbatą. Skwapliwie skorzystałem: w bufesie ta przyjemność kosztuje 5 zł.


W pokoju mam jednego współlokatora. Zastaję od niego liścik, napisany ładnym pismem. Pisze, że pani z recepcji prosi, abyśmy oddali jeden z dwóch kluczy. Podał mi swój nr tel. ale się nie dodzwoniłem. Zasięg pojawia się i znika. Dzięki temu Piotr miał okazję nawiązać rozmowę z recepcjonistką i ją przekonać, że może nam powierzyć na noc oba klucze...







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz