Początkowo etap w stylu "od baru do baru", potem uznajemy, że dziś po prostu mamy dzień relaksu... i przechodzimy tylko około 19 kilometrów!
W schronisku jest jadalnio-świetlica i - dokładnie tak jak pisali o galicyjskich albergues w polskich przewodnikach - jest elegancka kuchnia, tyle że... żadnych garów, żadnych sprzętów w ogóle, poza kuchenkami, zlewem i pustymi szafkami. Dwoje Hiszpanów z Malagi zgodziło się użyczyć nam swoich menażek. Dzięki temu (i skrzętności Teresy) mieliśmy ciepłe płatki jaglane i herbatę. Co najlepsze, nie było komu zapłacić za nocleg. Hospilalero żaden nie przyszedł, żadna skrzynka na datki nie wystawiona, drzwi zewnętrzne wystarczy zatrzasnąć.
Znowu wyruszamy ok. 8.30 cóż! Po niebie nadciągają chmurki, ale wciąż jest słonecznie. W tawernie w Perros jeszcze zastaliśmy Davida, więc było poranne flamenco. David zaprosił nas na kawę, po czym wyciągnął gitarę i zagrał. Rasowo i zręcznie, robił wrażenie! A potem on zagrał a ja zaśpiewałem. Ale nie był to mój najlepszy występ - trudno mi było wczuć się i wpasować w jego, obcy dla mnie, sposób grania seguiriyi. Pani za barem zapomniała o mojej kawie i zniknęła na zapleczu. Przypadek? A tymczasem weszli goście z Polski. Czułem, że nie mogę tego tak zostawić. Zaśpiewałem toná - formę, którą zawsze śpiewa się a capella. Energia się zmieniła, David nagrał i powiedział, że puści Gipsy Kings'om, z którymi się zna osobiście. Pani barowa wychynęła z zaplecza z zadowoloną miną. Jeszcze zapodałem kurpiowską pieśń leśną i już czułem, że dzień rozpoczęty godnie.
Gdy szliśmy we czwórkę, kilometry dzielące nas od Sarrii mijały szybko. Rozmawialiśmy o drogach duchowych. Wszystko zależy od tego, czy znajdujesz swój - jak to określał David - perfect shape, własny doskonały kształt. Życie ci zawsze odpowiada. I nie oszukuje.
Teraz gdy idziemy we czworo, czuję między nami znacznie lepszą harmonię niż gdy byliśmy trójkątem. Zwłaszcza że David jest człowiekiem bardzo pozytywnym. Z czym współgra to, że pracuje dla ONZ. Ale ma zamiar się przestawić na nauczanie francuskiego za granicą - i (jeszcze) więcej podróżować i grać.
Sarria ma wygląd dużego miasta (w rzeczywistości 13 tys. mieszkańców - te hiszpańskie "duże" miasta!) Znów spotykamy tamtych pielgrzymów z gitarą i ukulele. Zachodzimy do baru na drugie śniadanie, bardzo obfite: fundujemy sobie tortillę, ziemniaki alïoli i bravas (tzn. na ostro) oraz długą rozmowę. Między słowami, David wypowiedział prawdę, która może mi się bardzo przydać: na Camino, i w życiu w ogóle, ludzie przyjmują dwie postawy, otwartą albo zamkniętą. Ten, kto wchodzi w kontakt z wieloma osobami, zawiera dużo znajomości - słowem, jest otwarty - łatwiej znajduje pracę, adaptuje się do zmian i ma większą szansę odmienić swoje życie, gdy czuje, że na to czas. Proste, a skłania mnie do zadumy.
Mural w Sarrii |
Znowu opóźniam pochód - zostaję z tyłu i zaglądam do sklepu dla pielgrzymów. Nie znalazłem jednak takich jakie chciałem wkładek do sandałów ani dezodorantu, wychodzę tylko z nowym szamponem w małej buteleczce i gonię dziewczyny. Davidowi się chyba sprzykrzyło i poszedł naprzód we własnym tempie, zresztą miał zamiar się tu odłączyć i poczekać na znajomego, z którym szedł wcześniej.
Znów jest nas troje. Mijamy hałaśliwą, międzynarodową szkołę przyklasztorną i zachodzimy do schroniska na tyłach po pieczątki. Jeszcze raz spotkaliśmy Davida, po czym ruszył do przodu i zaraz zniknął nam z oczu jak duch.
W Sarrii rozpoczynają pielgrzymkę ci, którzy chcą "zaliczyć" minimalną wymaganą odległość przemarszu, tj. 100 km. Czyli czeka nas maksymalne zagęszczenie, i może być trudniej o noclegi.
Wychodzimy z miasta, znów na zacienioną dróżkę między polem a zboczem pagórka. Nad naszymi głowami odnajduje się stara znajoma, autostrada. Przekraczamy tor kolejowy i mijamy kolejne grupki drzew, szlak znów się łagodnie wznosi wśród podgórskiej scenerii. Słońce daje czadu.
Wychodzimy z miasta, znów na zacienioną dróżkę między polem a zboczem pagórka. Nad naszymi głowami odnajduje się stara znajoma, autostrada. Przekraczamy tor kolejowy i mijamy kolejne grupki drzew, szlak znów się łagodnie wznosi wśród podgórskiej scenerii. Słońce daje czadu.
W Barbadelo zachodzimy do sklepiku z pamiątkami, prowadzonego przez rozmownego młodego Marokańczyka. Abdul gorąco radzi nam z góry zarezerwować w Portomarín nocleg, dzwoni do kilku schronisk i pensjonatów - wszędzie pozajmowane albo zostały tylko drogie pokoje! - i poleca szczególnie jedno schronisko, do którego chwilowo nie może się dodzwonić. Później Beata mówi, że to stary numer: zrobić wrażenie, że jest trudno o nocleg, i to wielkie szczęście, że właśnie tamten lokal nas przyjmie. A to pewnie jego znajomi, i pewnie ma od nich prowizję za polecenie. Na wszelki wypadek wziąłem jednak kontakt - zresztą na mojej rozpisce też jest. Cena zresztą dobra: 10 euro, a z mojej rozpiski wynika, że w Portomarín standard to 10-11 €. Gdy jesteśmy sam na sam, pyta, czy to moja córka (ciekawe, którą miał na myśli?) Dziewczyny tymczasem zastanawiają się nad pięknymi suwenirami, a ja zaopatruję się w gustowny, niedrogi, z dobrego materiału kapelusz z emblematem Camino - będzie jak znalazł na wędrówki polskimi szlakami jakubowymi! Zanim wyjdziemy ze sklepu, spotykamy tam naszego znajomego Polaka i Anglika-pisarza. Nocują tu blisko. My z Teresą kończymy dzień marszu o późniejszej godzinie niż inni, i stopniowo oswajamy z tym Beatę.
Ogrodzenie pola złożone z... menhirów (standing stones). Znowu upalnie. Ten skwar i nasze liczne postoje rozleniwiają moje towarzyszki. Mnie - przeciwnie. Podsycają radość niespiesznego wędrowania. Mogę tak długo!
Pojawiły się rozłożyste sosny śródziemnomorskie. I wszędzie przy naszej drodze jabłonki z zielonkawymi jabłuszkami.
Beata i te jej SMS-y! Na każdej posiadówce (a nieraz i idąc), wyjmuje smartfon i klika, klika... Co i komu ona tak ciągle wypisuje? Dlaczego nam nie powie tego, czym musi się właśnie w tej chwili podzielić z przyjaciółmi o tysiące kilometrów stąd? Trudno mi zrozumieć ten nawyk, a przecież ogarnął on już większość młodego pokolenia. Was to nie rozprasza, tak stale być gdzie indziej i z kim innym, niż się fizycznie jest?
Cudowny spokój. Na tutejszych wsiach zwykle nie słychać ani psów, ani samochodów. Tylko gnojem często zalatuje. Inaczej niż w Kastylii.
Zerwał się wietrzyk. Teraz słoneczny żar staje się przyjemnym ciepłem. Drzewa figowe poznaję bez patrzenia, po zapachu. Niestety, nie ma na nich dojrzałych owoców, a często - żadnych. Za każdym razem się łudzę - i za każdym razem jestem zawiedziony. Chyba chłodniejszy region. Odkąd weszliśmy do Galicji, nie znalazłem ani jednej figi nadającej się do zjedzenia. Dobrze, że kupiłem wcześniej winogron. Posiliły mnie i napoiły skuteczniej od wody z cytryną. Wciąż idziemy nieco w górę, alejami wysadzanymi drzewami. Wiatr coraz mocniej w nich szumi. Nie tylko kasztany ale i dęby przybierają tu osobliwe, świecznikowate kształty.
A dookoła rolling hills, jak określił ten pejzaż pielgrzym z Bielska.
Intrygują nas też powtarzające się w wielu wsiach takie oto budowle. W końcu zapytałem miejscową, co to takiego. Okazuje się, że przewiewny spichlerz na kukurydzę!
A dookoła rolling hills, jak określił ten pejzaż pielgrzym z Bielska.
Intrygują nas też powtarzające się w wielu wsiach takie oto budowle. W końcu zapytałem miejscową, co to takiego. Okazuje się, że przewiewny spichlerz na kukurydzę!
Os Ferreiros. Dalej nie pójdziemy, bo następne schronisko dopiero za 8,5 km, a może tam nie być miejsc. Tutaj - w prywatnym albergue nie ma miejsca, ale w komunalnym - jak najbardziej! Można też się przeprać ręcznie w specjalnym zlewie (tylko że woda letnio-chłodna) albo w pralce (3 euro), można wysuszyć ubranie (ale uwaga! może się pozadzierać, co się niestety stało z Teresy sweterkiem, być może dlatego, że chcąc być miłym, wziąłem też do pranie kurtkę sąsiada z sali), a nawet ugotować (jest jeden garnek, za to bardzo duży) i zjeść (talerzy i szklanek nie brakuje), tylko składniki trzeba przynieść z sobą, bo sklepu we wsi nie ma, tylko dwa bary. Ale da się tam coś zjeść; nie ma menu del día w wersji wege., ale jest np. zupa z soczewicy czy sałatka z ryżu i jarzyn. I tarta de Santiago. I pyszna kawa.
Drugi bar znajduje się koło romańskiego kościółka w dole drogi, naprawdę bardzo starego i bez śladów współczesnego użytkowania. A wygląd baru (i siedzącego przed nim barmana)... nie zachęca mnie do korzystania.
Raczymy się obiadkiem i tą kawką pod parasolem z frędzlami. Spoglądamy ku czerwieniejącemu słońcu i... marzniemy, bo ten wiatr naprawdę chłodny, pogoda się pomału zmienia.
Poprało się, posuszyło... W schronisku kuchenka indukcyjna - próbuję uruchomić, żeby zagotować wodę na herbatę, ale nijak mi się nie udaje. Beacie też się nie udało. Szyfr jakiś, czy co? Przyszła pani z recepcji - też nic nie wskórała! Otworzyła więc sejf, zaczęła szukać instrukcji... W tym czasie Teresa usunęła blokadę bardzo długim przyciśnięciem jednego z sensorów, a Beata uruchomiła fajerki. Ot, mądrość pracy zespołowej!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz