Dziś wyruszamy rekordowo późno - po dziewiątej - bo wiedzieliśmy, że mamy opuścić schronisko do 9-tej. Dziś ranek początkowo pochmurny. Ptaki szczebioczą. Świat w takim świetle wygląda inaczej - jakoś tak błogo.
Ribadiso de Arriba (czyli R. Górne). Zostawiamy w dole szosę, dość ruchliwą. Pielgrzymi spotykają się z napotkanym szarym kotem. Jakimś cudem szosa do nas dołącza. Do Santiago 40 km. Wchodzimy do miasta Arzúa. Zakonnica w bieli przed budyneczkiem daje stemple i uśmiechy, oraz "sprzedaje" wodę w specjalnych, granatowych buteleczkach. To miasto, tak jak wiele poprzednich, kończy się równie szybko jak się zaczęło.
Wieści z Polski: że tylko ok. 10 stopni i pada. A tu sucho, upał, słońce się do nas śmieje! Wędrówka pod wysokimi drzewami, terenami lasoparkowymi. Z połowa tych drzew to eukaliptusy w różnym wieku. Nagłe olśnienie: gdzie mój piękny, caminowy kapelusz? Nie widziałem go, gdy rano się pakowałem! Wczoraj chyba w ogóle go nie wyjmowałem, więc jeśli został po drodze, to prawdopodobnie w schronisku w Airexe. Łóżko ma cztery rogi, mogłem nie zauważyć, na którym go powiesiłem. Nie dawało mi to spokoju. Niby nie jestem przywiązany do rzeczy, ale dla paru pamiątek robię wyjątek... Na postoju przy kawie rozkopałem plecak i kapelusz się znalazł.
Pagórki coraz bardziej płaskie. Pojawiły się brzozy. Minęliśmy rzemieślnika, który tu, wprost przy drodze, wyrabia oryginalne laski caminowe z eukaliptusowych gałęzi.
Pod dębem ołtarzyk z fotografiami, świętymi obrazkami i imionami pielgrzymów. Część na pewno "na wieczną pamiątkę".
Las pachnie. Mnie ta woń kojarzy się z bukszpanem i cyprysami. Drzewa ustawione w kwadrat równiutkich rzędów, jak żołnierze na przeglądzie pułku - a pośrodku starsze, większe, krzywe - jak generał. Między drzewami duże odstępy - mało cienia. A teraz znów wchodzimy w las o dzikszym wyglądzie, bardziej cienisty.
Wieś. W jednym z obejść mężczyźni pracują w drewnie i kamieniu. Chyba rozbierają dom, stawiają nowe krokwie i rekonstruują kamienne mury.
Jedna z inskrypcji pielgrzymich na słupku milowym:
"M'ouvrir m'apport souris quand même"
- w moim tłumaczeniu: "Otwarcie się przynosi mi uśmiech mimo wszystko".
Na parkanie jednego z obejść, chyba jakiegoś prywatnego schroniska albo organizacji pozarządowej, tablica z wyłożeniem filozofii właściciela. Najkrócej mówiąc: wolność, tolerancja, szacunek dla tajemnicy.
Rozgałęzienie, strzałki niejednoznaczne. Zdaje się, wskazują w bok, za domy. Po chwili ta droga łączy się z główną. Którykolwiek wariant wybierzesz, jesteś na dobrej drodze. Żar coraz większy, jednak dziś zrobił się upał dopiero po 12. Wcześniej było letnio, przyjemnie.
A ot, ciekawy bar. Całe ogrodzenie z butelek po piwie, i to nie byle jakich, ale tutejszych, z napisami zrobionymi przez gości! |
Takie urocze scenki też można napotkać |
Imponuje mi, jak Beata prosto się trzyma. Żadnych pochyleń głowy, sunie z godnością, równo. Kobieta stuprocentowo pewna siebie.
Do Santiago 30 km. W przydomowych ogródkach zaczęły się palmy, i to dorodne. Idziemy od baru do baru w poszukiwaniu czegoś pożywnego a wegetariańskiego. W końcu wybieramy między dwoma barami, oddalonymi może o jakieś pół kilometra. W tym drugim bardzo dużo gości. Niełatwo się doczekać kelnerki (i baristki w jednej osobie). Próbujemy się dowiedzieć, co jest z czym. Rzuca jedną odpowiedź i ucieka, i znów trzeba długo czekać. W końcu wybraliśmy dania, i okazało się, że tych akurat dań w wersji wege już nie ma. Wracamy do pierwszego baru. Długie czekanie i pomyłki jednej z pań za barem w liczeniu, ale gdy jedzenie w końcu przyszło, było pyszne i najadliwe. Obiadek znów w towarzystwie pana z Bielska, który wpadł na duże piwo (wzorem innych pielgrzymów).
Szlak wiedzie do Santa Irene, często wzdłuż szosy. Schronisko znaleźliśmy nieco z boku - 700 m trzeba odbić w bok, do przysiółka Astrar. Otacza więc nas leśna świeżość i cisza, i cykady. Asfaltową, krętą drogą w dół. Nad nami bardzo wysokie drzewa.
W albergue jest wszystko, co potrzeba - oprócz komputera z internetem. Jest schludnie, życzliwy gospodarz jest nawet gotów osobiście skoczyć po jedzenie z pobliskiej restauracji, jeśli co zamówimy.
Jeszcze ciepło, słońce przygrzewa, ptaszki się odzywają, koguty pieją. Siedzimy w ogrodzie (trawa, drzewka, plastikowe stoły, metalowe fotele i kamienny murek. I się byczymy. Aż dziwnie się czuję, tak siedzieć i nic nie robić. Zawsze było coś do zrobienia - choćby pranie, rozpakowywanie, gotowanie... A dziś nic. Ale tak jest dobrze. Prać się już chyba nie opłaca: popojutrze powrót. No, może jednak się ruszymy? Zmienić perspektywę, obejść dookoła tę wioskę na zboczu wzgórza, pełną malowniczych domów z butwiejącego drewna, obrośniętych winem czy bluszczami. I różnych, nieco egzotycznych drzew.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz