piątek, 28 września 2018

Etap E33: Astrar - Santiago de Compostela



Kostury pielgrzymie już mają wolne
Wyruszając ze schroniska na szlak ostatniego etapu, starsi panowie i ja życzyliśmy sobie nawzajem salud, amor y dinero: "zdrowia, miłości i pieniędzy - w takiej kolejności!"

Dziś zachmurzenie całkowite. Ciepło, ptaki śpiewają na potęgę, jakby ta wilgoć w powietrzu je jeszcze bardziej ożywiła. A może udziela im się radosne podniecenie pielgrzymów, czujących już bliskość celu swoich trudów. Tak jak obiecywały ulotki w schronisku, nie musimy wracać na szlak tą samą drogą, którą przyszliśmy, tylko naprzód, przez las tchnący świeżością, i znów przez zabudowania. W oddali ujadanie psów, na pastwisku owieczki.

 Pochmurno i mglisto, kropelki osiadają na twarzy. Chwilę przez wieś, w pobliżu szosy, potem w las eukaliptusowy z domieszką sosny i dębu. Mocny zapach - czy to niewidoczne cyprysy, czy eukaliptusy tak pachną? Do Santiago 19 km.


Przez moment idziemy przez wieś z dużą i hałaśliwą szkołą w betonowo-blaszanym klocku. Teresa mówi, że to już O Pedrouzo. Nie wierzyłem jej, ale miała rację. Miejscowość z siedmioma albergami przeszliśmy w mniej niż pięć minut! Gdybym uwierzył, też byłbym za zatrzymaniem się tam na kawę. A tak, idziemy dalej, w kolejny wilgotny las. W lesie rozbity niski namiot, obok pod drzewem prośba o datki, ale też owoce i herbatniki, które można sobie za "co łaska" wziąć. Tak zbiera na życie pielgrzymujący bez pieniędzy Russell Kenny.




Zatrzymujemy się w barze pod wiele mówiącym szyldem "Kilometro 15" (no, w rzeczywistości to ponad 16). Wszystkie stoliki na zewnątrz (pod zadaszeniem), w środku tylko szynk, ubikacje i pieczątka, a przed nimi - kolejki pielgrzymów płci obojga. Zestaw klasyczny: kawa z mlekiem i tarta de Santiago. Jedno i drugie zacne.
Grupa młodzieży licealnej pędzi przez Camino. Za domem przez chwilę głośne strzały. Pewnie ktoś polował na ptaki. Pomodliliśmy się z Teresą i zaraz strzały ucichły!




Na ścianie przejścia pod wiaduktem któryś z nich zostawił napis: "Silence. Stillness. Presence. Now". Haseł dziś nie brakuje. Inny napis wzywa, po hiszpańsku: "Bądź zawsze sobą". Mnie najbardziej urzeka: "Życie jest krótkie - ale szerokie".  Ładne przejście pod ruchliwą, choć lokalną szosą. Kolejny pachnący las.

Te gołe pnie eukaliptusów!
Teraz już stale przed i za nami inni pielgrzymi. Gwarno, nawet jeśli rozmawiają cicho. Na rozstaju stragan z pamiątkami - chyba już ostatni przed wejściem do miasta, prowadzony przez parę Kolumbijczyków. Mnóstwo drobiazgów z symbolami Camino - niektóre naprawdę piękne. Moje towarzyszki wsiąkają tam na bardzo długo. Ja popatrzyłem, pogawędziłem ze sprzedawcą, kupiłem banana (i drugiego dostałem gratis), wreszcie się zniecierpliwiłem i ruszyłem naprzód kontemplacyjnym krokiem. Długo trwało, zanim dziewczyny mnie dogoniły.


Hasło od Russella Kenny'ego (z 4.9.'18): "Open your heart and let the world fall in" - Otwórz serce i niech wpadnie [tam] świat.


Balsamiczny zapach eukaliptusów! A na dolnym piętrze lasu, po obu stronach drogi, wysokie i gęste paprocie. Przed szosą szlak robi objazd, bo drogowcy coś przebudowują.




Szlak oddala się od szosy. Rozpędziłem się, wyprzedzam pielgrzymki z Niemiec. Po lewej wielki wał ziemny - możliwe, że odgradza od lotniska (które gdzieś tu miało być!), żeby tłumić hałas. Tu już pielgrzymi mniej pędzą. Przy słupku "10,0" szlak skręca w prawo. Teraz wśród lasu sosnowego. A przed nami gospoda "La Porta de Santiago" i kościół. A dalej "Last 12K Guest House". Więc ile naprawdę? 10, 12 czy jeszcze więcej? Nieważne. Ważniejsze, że jest ładnie. Dookoła zrobiło się tak schludnie. Równiutkie kamienne murki, strumyk ujęty w betonowe koryto, na szczęście nieprzesadnie równe.




Moje panie wciąż mnie nie doganiają. A więc odpoczywam na ławeczce, i dalej spaceruję w spacerowym tempie. Opodal słychać coś jakby samolot. Teraz pod górkę. Nadal wśród zapachu eukaliptusów ... i huku samolotów. Idę za drzewo, pod stopami chrzęst sztywnych liści eukaliptusowych. Na tym odcinku Camino już nawet rowerzyści jadą bez pośpiechu, spacerkiem. Niebo stopniowo się przejaśnia, prześwieca słońce.


Z wioski do wioski, przez mostek nad potokiem. Znowu wzgórza zalesione. I zapolankowane. Żywopłoty to tutejsza specjalność. Z czego się da - np. z żółto i fioletowo kwitnących jałowców. Oraz kamienne parkany, obrośnięte bluszczem. Znów jest upał, idę bez koszuli w nadziei na ostatnią opaleniznę - i na rozmycie wizualnej granicy miejsc w poprzednich dniach zakrytych przez koszulkę.


Kawał siatkowego płotu obwieszony krzyżykami, zmajstrowanymi z patyczków przez pielgrzymów.  Zaczynają się jakieś przedmieścia, na w pół ogrodzone działki. Doganiają mnie dziewczyny, odtąd idziemy już razem. Wchodzimy do wsi czy miasteczka San Marcos, zaopatrujemy się w miejscowym sklepie (najwyższy czas!) Potem równia pochyła w górę - dłużą się ostatnie kilometry przed Monte do Gozo, wciąż niewidocznym.


Wreszcie jest! Na szczycie wzgórza "coś" - pomnik, nie pomnik... Grupka rozentuzjazmowanych niemłodych pielgrzymów ustawia się do zdjęcia we wspólnotowych koszulkach i śpiewa. Afisz koło pawiloniku - baru informuje, że obok jest polskie schronisko. Czyli gdzie konkretnie? Uparłem się, żeby tam pójść, choć moje towarzyszki chciałyby już prosto do Santiago. A tu - okazuje się, że trzeba kilkaset metrów odejść od szlaku, na przełaj przez porastający wzgórze trawnik.




I oto Centrum im. Jana Pawła II. W środku, z wolontariuszami, mówi się po polsku. Od razu nam zaproponowali, że możemy u nich wydrukować sobie karty pokładowe na samolot. To duże ułatwienie. Tylko że żadna ze stron Ryanair nie odpowiada. Jest strajk i pewnie ludzie oblegają. I tu znów w sukurs przyszła nam Beata - w jej smartfonie niezawodny, niemiecki internet umożliwił nam odprawę, a schronisko wydrukowało boarding passes. Wcześniej to dzięki niej mogliśmy internetowo opłacić jutrzejszy przejazd Blablacarem (bo gotówką nie było można - co kraj - a może co kierowca - to obyczaj).




Trzeba wrócić do Camino, ale chcemy skrócić drogę. Schodzimy błoniami. Dwie rozłożyste magnolie. Dojście do miasta trochę trwa, na szczęście nasze schronisko jest po drodze. Meldujemy się, rozkładamy - jest niezbyt późne popołudnie. Na mszę (jednak nie o 17 ani 19, tylko 19.30!) zdążymy bez pośpiechu. Jeszcze się po drodze coś zje. W mieście - jak to w mieście: ruch i tłok. Trochę się odwykło. Spotyka się grupy pielgrzymów - pieszych i na rowerach - ale ogólnie giną oni w tłumie miejscowych i turystów.  O dziwo, trudno znaleźć restaurację. W końcu dziewczyny decydują się na paellę w barze, a ja zwiedzam okolicę, znajduję dwudaniowy (tyle że zimny) a parę razy tańszy "obiad" w spożywczym i dołączam do nich na kawę. Potem pomału obchodzimy plac przed katedrą i dołączamy do tłumu wlewającego się bocznym wejściem.




W środku - wnętrze ogromne, ze wszystkich stron ludzie. Kto może, siedzi - choćby na cokole którejś z licznych kolumn. Miejsce odprawiania mszy - mniej więcej pośrodku. Porządkowi pilnują, żebyśmy zrobili przejście i wchodzi grupka księży w czerwonych ornatach. Koncelebruje kilku księży hiszpańskich i dwóch zagranicznych - tym razem nie z Polski.
- Po co przyszliście? - pyta ksiądz. - Po co zadaliście sobie tyle trudu? Kogo chcieliście spotkać?
Szczegółów już nie pamiętam, ale mowa była długa, wzruszająca i nawiązująca do tego najprawdziwszego Camino - drogi życia.


Po mszy kto chce, może zwiedzić katedrę, zobaczyć legendarny grób św. Jakuba (ktokolwiek tam pochowany - jest energia!), przeczytać przy nim orędzie Jana Pawła II, któremu zawdzięczamy odrodzenie ruchu pielgrzymkowego do Santiago, i ustawić się w kolejce do zamkniętej przestrzeni, gdzie można podejść od tyłu do posągu apostoła, i przytulić się do niego. Nie odmówimy sobie tej chwili intymności z patronem Drogi! Znaki nakazują zachowanie ciszy - nic sobie z tego nie robi młoda sprzątaczka z włączonym odkurzaczem. Przecież nie będzie czekać, aż wszyscy wyjdą!


I to już finał. Jutro jeszcze ustawimy się z rana w kolejce w biurze, gdzie dają zaświadczenia o odbyciu pielgrzymki - słynne "kompostelki". Napisane barokową łaciną potwierdzenie, że ten-a-ten (imiona po łacinie, o ile wolontariusz rozszyfruje - bo sam z siebie nie zapyta) pieszo albo konno...




Jeszcze zrobimy sobie zdjęcia przed katedrą (wciąż jeszcze w remoncie, główne wejście nieczynne), pozwiedzamy zabytkowe ulice, kupimy empanadę na ostatni wspólny obiad i podziękujemy sobie za te kilometry i dni, co nas połączyły. Potem Beata zostanie dzień dłużej, my do Madrytu i noc na lotnisku. Ryanair lata od szóstej rano, a metro madryckie też dopiero wtedy startuje...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz