środa, 26 czerwca 2019

Etap C3: Stará Paka - Jičín

"Obudzi nas tu ptaszyna ... kiedy wybije godzina". Obudziłem się wprawdzie z pierwszymi ptakami, już o świcie, ale wiedząc, że teraz świt już przed czwartą, celowo jeszcze się wylegiwałem. Nawet się zdrzemnąłem, zasłuchany w liczne arie ptaków. Kiedy jednak pojawił się wyjątkowo pokrzykujący ptak i okrążył wszystkie drzewa nade mną, uznałem to za znak: for whatever reason, pobudka! Czas rzeczy spakować, do drogi się szykować!


Spakowawszy, zjadłem, jako pierwsze śniadanie, czereśni. Polna droga, w dół i znów w górę. Po słonecznej stronie wzrasta kukurydza. Nad nią skowronki. A w koronach drzew po prawej - ptaki śpiewające. Tu też widoki malownicze - szkoda, że aparat odmawia współpracy! Oczami więc fotografuję. Nade mną zwisają gałęzie potężnego jarzębu i dębu. A niżej, na horyzoncie (czyli w najwyższym miejscu wzgórza przede mną) kilka drzew. Po lewej pole żółtawe, po prawej soczysto zielone, między nimi pofałdowana dróżka, i jeszcze ten zakos między tą a tamtą częścią drogi.

Niezły start, zaraz po pół do siódmej. Teraz po prawej pszenica, po lewej łąka, za nią stukot pomykającego pociągu. Często tu jeżdżą! Gdzie te czasy, gdy i Polska miała gęstą sieć czynnych kolei? Pocieszyłem się, że we Francji pod tym względem jeszcze gorzej niż w Polsce. U nas przynajmniej PKS prawie wszędzie dociera, choć i to się zmienia, np. w Ostrołęce nad Pilicą już nic nie jeździ - został tylko przystanek-widmo.

Na szczycie wzniesienia, między dwoma drzewami, pod figurą Niewiasty z 12 gwiazdami, ławeczka z widokiem na wzgórza i kotliny, lasy i pola. A z tyłu kilka kamieni, największy płaski i postawiony na sztorc. Ani chybi, naturalny nagrobek? A figura ma już ponad 240 lat.


Biały motylek poprzysiadał na białych kwiatach powoju, płożącego się wśród traw na skraju pola. Przed kukurydzą tu chyba rósł owies, bo widzę jego źdźbła wśród owych traw. Po lewej, w obniżeniu terenu, wioska. Za wsią jakieś dwa ogromne, okrągłe zbiorniki. Jeden krąg pusty w środku; drugi, przykryty mniejszą półkulą, wygląda jak UFO, tyle że betonowe. A na drogę w moją stronę wyjeżdża spychacz. Chyba zmierza do tego nasypu, co wygląda jak piasek, ale mógłby być górą trocin. Są tu wszędzie porozsypywane!
Kolejna góra czegoś, ponakrywana płachtami i poprzyciskana oponami. Zakosami, ale w sumie ciągle prosto - teraz w dół - cienistą, zadrzewioną drogą. Słońce mam z tyłu - ma to swoje uroki.


W Kumburku, u podnóża grodziska, postój. W okolicy młódź poukładała tajemnicze struktury - trójkątne sanktuaria z tego, co natura dała: kawałków drewna i kory, kamieni, szyszek, liści. Wspiąłem się ścieżką na szczyt - do ruin zamku Kumburk. Na skale zbudowany z kamieni, mury solidne, jak to we wczesnych zamkach w murze zewnętrznego pierścienia wąskie otwory strzelnicze. Główna wieża też z kamulców, ale równiutko przyciętych i jasnych - widać, że współczesna. Przed wejściem do wewnętrznego kręgu tablica pokazująca, jak to kiedyś wyglądało. Wieże strzeliste jak w zamkach z bajki.


Schodami w dół: piwniczny chłód, wysoko sklepiona komnata. Może to dawny zamkowy kościół czy kaplica? Albo więzienie. Albo piwnica-spiżarnia. A z baszty widok -naprawdę- hen, na wszystkie strony! Dobrze, że ją odbudowali. Szczytów Karkonoszy jednak nie widać, horyzonty toną we mgle, mimo że na pozór, tu na dole, widoczność dobra. Jiczyna też nie rozpoznaję, pewnie z tego samego powodu (oraz tego, że jeszcze tego miasta nie widziałem na oczy).


Młode małżeństwo z dwojgiem małych dzieci. Dwuletnia dziewczynka bez przerwy coś mówi, rodzice w ogóle nie słuchają, zaabsorbowani własną rozmową. Tak się zaczyna syndrom dziecka "niewidzialnego"...


Wracam pod zewnętrzną bramę, gdzie zostawiłem plecak. Czas na drugie, solidniejsze śniadanie. Posiłek na ławce pod deszczochronem. Dobrze, że ten bulgur z soczewicą poczekał od wczoraj. Soczewica niedogotowana, na szczęście zdążyła trochę rozmięknąć wskutek wilgotnego sąsiedztwa. A reszta smaczna, lekko ostra (smak szczypiorkowy, przezornie nie wziąłem "chili").


Za chwilę dotrę do miejsca, które się nazywa Klepanda. A dalej niebieski szlak ma mnie przez inne wsie zaprowadzić aż do Jiczyna. Las nadal rozśpiewany. Smaruję się od słońca. W leśnym ccieniu powietrze wciąż przyjemnie chłodnawe. Warto ruszać, zanim się zrobi goręcej!


Wśród zielonych pól i łąk ukazuje się wioska: domy, elewatory... A za nimi tylko zielone wzgórza aż po horyzont! Aż się dusza rozmarza. Ach, bujna zieleń środkowoeuropejska - na hiszpańskim Camino niezbyt częsty widok!


Restauracja na Klepandzie. Liczyłem na jawę, ubikację i może podładowanie baterii, ale nic z tego. Czynne od piątku do niedzieli, a dziś środa! Znowu przez lasy, zrazu zacienioną szosą, ale zaraz w bok, ku polanie, gdzie się szlaki rozchodzą. Odróżnij tu lokalne od ogólnoczeskich! Te pierwsze mją żółte drogowskazy, te drugie białe i minimalnie większe znaki.
Ta góra, na którą się z mozołem pnę, to Bradlec. Na nim kolejne dziś ruiny zamczyska. Chyba mniejsze, ale co najmniej tak samo strzelające w niebo, tyle że czubki drzew już się zrównały ze szczytem tej bryły, więc mniej rzuca się w oczy. O la boga, znakowanie tutaj... Żółty szlak idzie dalej, a niebieski - po prostu znika! Znalazła się jeszcze jedna ścieżka, kawałek drogi dalej jest na nie niebieski znak - że skręcić w lewo. Ale po lewej jest tylko urwisko. A jedyna ścieżka idzie prosto, i dalej już na niej żadnego znaku nie widać. W końcu dedukuję, że to jednak o nią chodziło. W końcu bowiem skręca w lewo i w dół. Znaków nadal nie widać. Dopiero na samym dole, przy szerszej drodze. Ot, ćwiczenie na wiarę!


Zamyśliłem się nad moją wersją historii państwowości - jak co bardziej przedsiębiorczy (czytaj: wojowniczy) watażkowie łupili okoliczne terytoria, potem stwierdzili, że bardziej się opłaca tę ludność zniewolić ("wziąć w opiekę" - współcześni rekieterzy posługują się podobnym językiem), i nie nękać jej kiedy bądź, tylko zadowalać się strumykiem z góry ustalonych danin. Dla spokojnej ludności to też było lepiej, bo dawało większą stabilność i przewidywalność strat. Potem rewiry poszczególnych gangów ("księstw udzielnych") ulegały konsolidacji, a równocześnie były one coraz lepiej zorganizowane, aż w końcu zaczęto gangsterów (zwanych teraz monarchami) obalać, i znów nastała demokracja. Żeby jednak nie było jej "za dużo", wiece zastąpiono urnami, ograniczając wpływ ludu na rządy do symbolicznego minimum, pozostawiając jednak konieczność dbania przez elity o pewne pozory, aby mogły się utrzymywać na politycznym rynku.


Oj, zmęczył mnie ten myślotok. Lepiej na nowo otworzę się na żywe siły przyrody, na to co tu i teraz! Szlak opuszcza las, otwiera się nowy widok na kotlinkę i kolejne pasma górek. Słonko pali - gorąco, ale z wietrzykiem. Jakiś kilometr do szosy, drogą polno-kamienistą. U wejścia z łąk do wsi figura święta. Piękna rzeźba na postumencie, scenki reliefowe na cztery strony świata.
I znowu prowadzą mnie, jak przedwczoraj, żółte strzałki na asfalcie! Ponieważ szlak znowu zniknął, ogarniają mnie wątpliwości, czy nie idę w przeciwnym kierunku. Dziś właściwie, poza kilkoma parami na zamku i kilkoma rowerzystami, wcale nie widuję ludzi! Siedziby ludzkie, owszem, ale ani śladu życia! No, przepraszam, na tym eleganckim ranczu, gdzie zaszedłem w poszukiwaniu wody, był kot. Rudy, puszysty. Gdy ja miałem nadzieję na uzupełnienie zapasu wody, on miał nadzieję,  że  wejdzie do domu. Niestety, żadna z tych nadziei się nie ziściła.
Odnalazłem szlak, ale niebawem, w lesie, znowu go zgubiłem - pewnie tam, gdzie całą drogę zagradzały dwa kolosalne pojazdy (zrywarki drzew?). W dół szło coś małego ukosem. Ale znaku nie widziałem, więc przecisnąłem się koło pojazdów i poszedłem dalej prosto. Oni tu mają zwyczaj nie malować znaku skrętu w momencie rozwidlenia, tylko z pewnym, często sporym, wyprzedzeniem. Na szczęście, na szosie za lasem nawinął się rowerzysta, i dokładnie wytłumaczył mi drogę do wsi Železnice. No to w porządku, tą wąską ścieżką w dół też się przyjemnie idzie!



Železnice. Pierwszy dziś napotkany czynny lokal! Intuicja mówi: pozytywnie! Wejść, i to jeszcze przed zajściem do kościoła. Kawa mała, ale pani pozwala za darmo podładować baterię (tyle, że w międzyczasie światło dwa razy siada, to podobno przez lokal po drugiej stronie wejścia). Chcąc dać jej zarobić, a też posilić się konkretniej, zamówiłem polewkę česnačkę. Może być bez kawałków szynki (poprosiłem), ale na wywarze z kości. Jednak biorę, dziękując za siłę życiową, zawartą w tej zupie. W domu muszę się nauczyć, jak się gotuje tę zupę czosnkową - czeski specjał - oczywiście, w wersji bezmięsnej. Polewka zacnie smakuje, a najlepsze w niej są grzanki.
Ratusz od tyłu

...i od frontu.
Przy železnickim rynku
Bateria naładowana częściowo. Dobre i to. Za drzwiami - Afryka! Dzwony.. okazało się, że to nie kościół, a ratusz, przez który wychodzi się na ryneczek. Żeleznice mają swoją historię. Tu stacjonował czeski oddział, który wziął udział w sasko-pruskiej bitwie pod Jiczynem (1866). Wtedy przypieczętował się okres pruskiej dominacji w Związku Niemieckim - wkrótce, nowym cesarstwie.

Z jedynego sklepu wychodzą z lodami. Ja nie kupiłem. Sklepowy korzysta do maksimum z przywileju monopolisty. Wolałem wydać pieniądze w cukierni. W starym stylu, wszystko proste i swojskie, włącznie z leciwą sprzedawczynią. Zafundowałem sobie železnický dart, czyli torcik truskawkowy, ściśle mówiąc: wuzetka przełożona mrożonymi truskawkami. Dzieciństwo mi się przypomina - czerwiec, Jastrzębia Góra... I jeszcze lody. Ciekawy smak: sorbet z rokitnika. Sam w sobie - taki sobie. Ale na ten upał - absolutnie najlepszy, kwaśny z odrobiną goryczy. W ślad za szlakiem i ładnymi dziewczętami, przez przejazd kolejowy wychodzę z miasteczka.






Odgłosów, jakie wydają dzieci w wodzie, nie da się z niczym pomylić. A mój szlak wiedzie właśnie w tamtą stronę. Może odkryty basen, publicznie dostępny? Jeśli wstęp do 100 koron - wchodzę! Rzeczywistość przerosła wszelkie oczekiwania. "Wchodzicie na własną odpowiedzialność. Woda nie testowana", głosi napis. Żadnej kasy, żadnego ogrodzenia... Jeszcze pod prysznic i już się zanurzam w toni zaledwie lekko chłodnej. Ciało od razu sobie przypomina, jak się pływa, choć od blisko roku tego nie robiło. Zanurzyłem się od stóp do głów, potem na trawniczek, w półcieniu, półświetle. Czegóż więcej potrzeba? Valdštejnská Lodžie poczeka... I brodzik, i większy basen oblężone przez dzieci. Dorośli tylko chodzą i czuwają. Dlaczego też nie skorzystają z ochłody? No, ale jest środa, środek tygodnia. Nie wszyscy mają wakacje.



Pośród podmiejskich terenów parkowych z widokiem na tajemniczy kopiec (waldicki zamek?), doszedłem do na przedmieścia Jiczyna. Valdštejnská Lodžie to godna siedziba Księcia Pana z Przygód rozbójnika Rumcajsa. Zwiedziłem pałac z ogrodem (odbywają się tam często koncerty, taki plenerowy ośrodek kulturalny dla Jiczyna i okolic) i napiłem się tam, tuż przed zamknięciem kawiarni, latte z lodem. Naprawdę pyszne. I najpiękniejsza pieczątka, jaką dostałem, odkąd wyszedłem z Peca!
 



Zacząłem dzwonić w sprawie noclegu. W upatrzonym przeze mnie pensjonacie nie ma miejsc. Może za późno zadzwoniłem? A może już dawno nie było? Raczej to drugie. "Obsazeno", usłyszę niezmiennie, ilekroć będę w różnych miejscach pytał o nocleg. Przynajmniej się wykąpałem w basenie, czuję się świeżo. Ale wolałbym dziś nocleg pod dachem. Choć ciepło (właściwie skwar, co najmniej ze 30 stopni w cieniu!) No i chcę pozwiedzać Jiczyn, zanim się ściemni.
Do miasta wprowadza aleja wiekowych lip. Może pamiętają czasy Rumcajsa. Każde drzewo z odrostami na dole! Na ulicy niejedna osoba na hulajnodze - tu mają takie specyficzne, wielkokołowe.
O drogi nocleg nie byłoby trudno - ale taki przystępny? Zobaczyłem na drogowskazie literę "H" z łóżeczkiem - myślałem, że to oznacza hotel, a to był szpital. Ale jak dobrze, że poszedłem w tamtą stronę! Bo potem, idąc na ukos w stronę centrum, spotkałem dziewczynę koło trzydziestki i natchnęło mnie, aby właśnie ją zapytać o jakiś nocleg. Poradziła spróbować na kempingu "Rumcajs" za miastem. I faktycznie - za jedyne 70 zł mam całą "chatkę" (taki sześcianik...) tylko dla siebie. Gorąco jak w saunie, ale domek ma zadaszony drewniany balkonik. Jedyny mankament, że dość długo się idzie do centrum. Chciałem odwiedzić Rumcajsa, jednego z bohaterów mojego dzieciństwa - i właśnie u niego mam nocleg! I tą drogą będę szedł jutro do raju (czeskiego).


Rozpakowawszy się z grubsza, wracam do miasta. Po drodze, raz po raz spotykam telewizyjne wizerunki Rumcajsa i jego synka, Cypiska. Sklepy, zdaje się, wcześnie tu zamykają (wszystkie), tylko piwiarnie jeszcze czynne (do późna; w Czechach jesteśmy!). Jedna, przy głównej alei ale już poza murami starego miasta, nosi nazwę "Rzaholec". Tak się nazywał fikcyjny las w pobliżu Jiczyna, gdzie Rumcajs miał swoją bazę do wypadów w celu zaprowadzania w Jiczynie "zbójeckiego prawa". Ta knajpa wyróżnia się tym, że bardziej przypomina prywatny, zaniedbany ogródek, gdzie zasiadła liczna rodzina i znajomi na niezobowiązujące pogawędki przy piwie pod koniec upalnego dnia. Kolejny dziś raz mijam się z parą młodych w lekkich strojach. Wszędzie słychać ptaki.



Jiczyn też ma swojego...
Termometr, nawet teraz, pokazuje równo 30 stopni Celsjusza. Możliwe! Starodawny, posępny kościół św. Ignacego. A ja chciałbym znaleźć drugi - św. Jakuba, patrona mojej drogi. Znajduje się przy bramie miejskiej i zaskakuje mnie swą barokową powierzchownością. Kościoły pod tym wezwaniem, które widziałem do tej pory, zwykle miały raczej surowy, o ile monumentalny, wygląd. Rynek, znany mi z filmów rysunkowych, duży i dość ładny, kojarzy mi się z tym w Jeleniej Górze. Może wrócę tu wcześnie rano, by porobić zdjęcia w mocniejszym świetle - teraz już zmierzcha, a ja jeszcze nie umiem dostosować aparatu do słabszego oświetlenia.




"Kozlovna u Anděla" przy rynku. Bardzo obszerny, jasno oświetlony lokal (2 czy 3 sale). Na honorowym miejscu wizerunek... no, kozła właśnie.  Pytam o piwo bezalkoholowe. Oczywiście, jest! Dostałem duże, w cenie Urquella (wciąż jednak nie tak drogo jak w Warszawie), i też z "tanku". Martin i jego kumpel tłumaczyli mi, dlaczego takie lepsze niż z beczki, nie mówiąc o butelkowym.
Wychodzę. Dziwne: piwo było ne-alko, a trochę się zataczam. Czyżby od upału, który zresztą właśnie ciut zelżał? W drodze na kemping mijam rzeczkę i jezioro, donośne żabie śpiewy. Domy przy tej ulicy jednopiętrowe, lecz z artystycznymi gzymsami, trochę kojarzą mi się z południową Francją, zwł. ze starszą częścią Bordeaux. A teraz już parterowe - też jak w Bordeaux - a więc zaraz kemp.



Nie odmówiłem sobie toalety, włącznie z przepierką i prysznicem. Dudni.
  - Sprchaní o plnoci! Za raz vodu vypnu... - piekli się facet. Ma rację, skoro w tym samym budynku co sanitariaty ma pokój. Ale Jičín wieczorem ciekawił mnie, jak miałem być tu wcześniej?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz