wtorek, 25 czerwca 2019

Etap C2: Vrchlabí - Stará Paka





Krajobraz górski skończył się, jak nożem uciął. Vrchlabí - miasteczko z wyraźnymi śladami czeskiej secesji. Od czasu do czasu napotykam jaśminowce w pełnym rozkwicie. Cofam się z Podhůrza do miasta, bo wczoraj koło okazałego kościoła nie znalazłem kancelarii parafialnej, a potem zapomniałem wstąpić po pieczątkę gdzieś indziej. Przy okazji, może jakieś zakupy?

Godzina 9 rano - żar z nieba, ale i wiaterek. Ale co będzie dalej?


Jedzenie na teraz i na zaś kupiłem w Lidlu przy skrzyżowaniu ruchliwych arterii. Teraz mostem za Łabę, do centrum. Znajduję ul. Slovanską. Centralnie położona a nieruchliwa. Dalej rozpoznaję już miejsca, w których byłem wczoraj, zanim Martin wyszedł mi naprzeciw.
Do kościoła nie doszedłem, urzędu czynnego nie napotkałem, może w tym hoteliku mi podstemplują? Hotel 4-gwiazdkowy - brama zamknięta, a przy furtce nie ma dzwonka. Daje się jednak odsunąć rygiel. Szklane drzwi budynku otworem zapraszają, ale dalej są kolejne, znów zamknięte. A na dzwonek oznaczony "Recepcja" nikt nie odpowiada. Ciekawe, od kogo dostali te cztery gwiazdki?


Pieczątkę w końcu dostałem w piwiarni. W Czechach to, można powiedzieć, prawie jak kościół. Podał mi ją kelner albo kucharz z kucykiem.
 Za miasto ruszam główną drogą na Jiczyn - ul. Praską, która dalej łączy się z obwodnicą.


Zanosiło się na 4,5 km szosą, jednak są leśne dróżki mniej więcej we właściwych kierunkach. Szosy nie słychać, tylko ptaki. Upał. Potem ścieżka się kończy, ale las przetrzebiony, daje się iść wśród leżących gałęzi. O, już słyszę ruch na szosie, a las się kończy, ale czy dalej nie jest jakaś podmokła łąka? Jelcz się przypomina... Nigdy więcej! To jednak nie mokra łąka, to pole owsa albo jakiejś lucerny. Jak tu przejść, nie tratując? O miedzach nie pomyśleli.

Bateria w aparacie kaput. A mogłem podładować przez noc... Ale przecież jeszcze wczoraj wieczorem były trzy białe kreski - myślałem, że to znaczy: (prawie) w pełni naładowana. Nie trzeba ufać, tylko ładować, kiedy się da. Inna rzecz, że kiedy po piwie dotarliśmy do domu, w ogóle nie pomyślałem o tym, żeby popodłączać ładowarki. Telefon zdążyłem jeszcze podładować, gdy koło szóstej rano dał sygnał, że jest na wyczerpaniu.
A teraz co? Przez skoszoną łąkę i znów dróżka, tym razem polna, żwirowana. I ubita, równoległa do szosy. Z moimi długimi, rozwiewanymi wiatrem włosami, w kapeluszu, czuję się bardzo czeski.





Wytchnienie na łące pod lasem - odpoczywałem, trochę w cieniu, a trochę się opalając, przez blisko godzinę. Posiliłem się. Wreszcie dalej w drogę. Jak dobrze, że jest ten wiatr! Wciąż trochę chłodu. We wsi Dolní Branná, na skwerku, pomnik ducha gór Krkonosza i stara, drewniana studnia, zapewne niegdysiejszy komunalny punkt czerpania wody i centrum życia społecznego. Zaraz potem jest skromna cukiernio-kawiarnia. Mógłbym wziąć kawę mrożoną, ale nie chcę przepłacać. Biorę zwykłą. Podana elegancko - osobno mleczko w mikro-dzbanuszku i lufka wody.


Schludne obejścia. Przystanki autobusowe też schludne, choć bardzo skromne, przeważnie bez zadaszenia. A we mnie działa już kawa - i łatwiej mi się cieszyć każdym metrem drogi, choć upał, że ho! No, ale wietrzyk też pomaga.


Przy szosie symboliczny grób z wykutym w otwartym kamieniu sercem i ze zdjęciem uśmiechniętej młodej kobiety. Po bokach zniczy... liczne misie w celofanowych opakowaniach. Czegoś takiego nigdy nie widziałem! Pokój tej pięknej duszy, która takie ślady pozostawiła w żyjących!




Zielenią się pola, łąki, a nieco dalej - lasy. Pachnie swojskim nawozem... Po bokach drogi, wielkokwiatowe rumianki. Wreszcie docieram do wsi Studenec. Tu mam odejść od szosy. Tylko w którym miejscu?


Miła pani w restauracji pozwoliła skorzystać z WC (ulga!), przybiła pieczątkę, i jeszcze zawołała mnie, gdy zostawiłem czarne okulary. A w kiosku przed lokalem miła dziewczyna zaserwowała mi "frappé" - kawa niemożliwie kwaśna, choć z lodami waniliowymi. Kiedy indziej miałbym to za wadę, ale w taki upał... No i udzieliła wskazówek, jak mam iść ku następnej miejscowości na moim szlaku.


Między murowanymi domami, często charakterystyczne chaty z ciemnych bali z jasnymi wypełnieniami - "wełniankami" (albo odwrotnie). Boczna ulica przez wieś, bardzo przyjemna, wśród ładnych domów i zadbanych trawników. Na nich zwykle wypielęgnowane krzaki, dobrane i rozsiane bez widocznego ładu i składu. Wśród krzaków - m.in. piękne róże, wręcz obsypane kwiatami. W drewutniach równiutko poucinane polana, poukładane "jak sztuka".





Z jednoznacznej dotąd drogi ostry skręt w lewo do Levinskej Olešnicy. Przede mną wielkie zgromadzenie różnobarwnych krów na łące. Przed jakimiś zabudowaniami. Stado wystawiło jakby "strażników" - stoją najbliżej drogi i patrzą w moją stronę. Znowu mi się zgubił szlak - może poszedł gdzieś w pole? Dopiero teraz zaczyna się Levinská Olešnice. Podwieczorek spożywam pod wiatą przystankową (z oszklonym okienkiem, za nim skrzynka z pelargoniami!) Przebieram się w najcieńsze spodenki. Poprosiłem ludzi o wodę - i dalej w drogę, w kierunku, gdzie wg moich wyobrażeń powinna być Stará Paka.


Górą, zboczem przemyka szynobus. Niespodziewanie pojawia się dom z nazwą "Huize Engelenhof", czyli "anielski dwór" po holendersku! Pamiętam, że wczoraj, w drodze do Husovej Boudy, też spotkałem coś holenderskiego, oraz parę starszych państwa z tamtego kraju. Ciekawe...


Wieś jest długa, szlaki prowadzą główną ulicą, równolegle do torów. Za końcem Olešnicy droga asfaltowa przeszła w polną, w ogóle mało jeżdżoną, tylko zielony szlak potwierdza, że wciąż idę tam, gdzie trzeba. Dróżka wśród gospodarstw i łąk - istna sielanka. I jeszcze potoczek cicho pluszcze.


Ja do wodopoju obok rancza z końmi, nogi zamoczyć, a tu "brym, brymm!" - motocykl zajeżdża, ale zawraca, chyba ścieżka się dla niego za wąska zrobiła, i zbyt nierówna. Teraz robi brym, brymm z innej strony. Na zboczu powyżej szumi las. A po tym z drugiej strony potoku - stukocze pociąg, sorry: vlak. Vlak? Jaki vlak? Toć on się nie wlecze, on pędzi!
Za niskim drucianym ogrodzeniem - kózki mi przybiegły na spotkanie, wszelkiej chyba możliwej maści. I w różnym wieku, włącznie z małymi koźlętami. Takie chyże, i takie łagodne zwierzaki. Słychać tylko, jak szczypią trawę. A ja, koło nich, piję wodę. Dzielą nas tylko te druty i półtora metra murawy. W poprzedniej wsi nabrałem pół litra wody i już prawie całą wypiłem.


Znów stromo pod górę, po rudawej glebie, więc kotlinka Vrchlabi to nie był koniec gór, choć te pagórki nie kojarzą mi się z nazwą Karkonosze. Nade mną unoszą się świetliki. Dróżka przechodzi przez osiedle domków letniskowych. Okazuje się, że nie mają wody pitnej, tylko w studni - gospodarczą, ale pan mnie zawołał i nalał mi mineralki z dużej butelki. Gdy schodzę z kolejnej górki, oczom ukazuje się w dole miasteczko - ani chybi, Stara Paka.


W ubytovni Sokolovna wszystko obsazeno; zapytałem, czy jest coś innego, w barze naprzeciwko. Cygan z wielkim krzyżem na łańcuchu, już pijany w sztok, zagadnął mnie - trudno mi było go zrozumieć, ale wziął mnie - pomagałem mu nieść piwa - na dwór, do swoich towarzyszy (para z małym dzieckiem) i obiecał, że za 150 koron mogę przenocować u jego matki. Przysiadłem na karuzeli, o parę metrów od nich. Kazał mi się stamtąd nie ruszać, i jeszcze poszedł w stronę baru. Tymczasem drugi Cygan, któremu znacznie lepiej z oczu patrzyło, podszedł i nawiązał ze mną rozmowę. Kurtuazyjnie, skąd jestem itd. - on podobno też urodził się w Polsce... "Ja cię za darmo przenocuję..."


Od słowa do słowa, miło i po ludzku... aż zaczął mnie nagabywać: "W Boga wierzysz? To pomóż mi... Chociaż ze czterysta koron (ok. 70 zł)". No, ma chłopak gest - nigdy mnie nieznajomy nie prosił o taką sumę. "Nie? To chociaż ze trzysta? No, dobra, dwieście..." W końcu wyszperałem wszystko, co miałem w monetach (ok. 80 koron) i wręczyłem mu jako zapomogę, ale potem niezwłocznie wstałem i oceniwszy sytuację - ten mnie nie będzie gonić, bo dziecko, tamten - bo jest zbyt pijany... - zdecydowanym krokiem oddaliłem się z miejsca akcji. Zadawanie się z tym towarzystwem chyba nie było bezpieczne.


Zatrzymałem się dopiero w lesie na górce, o jakieś półtora kilometra za wsią. Słońce już zachodziło, więc znalazłem, póki widno, kawałek ziemi w miarę równej, położonej powyżej ścieżek i z nich słabo widocznej, i ułożyłem się w śpiworze do snu, wpatrując się w wysokie, z wolna ciemniejące niebo, na którym migały tańczące świetliki.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz