sobota, 29 czerwca 2019

Etap C6: Sobotka - szczere pole przed Studěnką

Tajemnica mojego raczej wolnego (ale zmiennego) tempa? Staram się iść w tempie duszy. Normalnie ego wyrywa się do przodu, ciało stara się za nim nadążyć, a dusza zostaje w tyle i człowiek jest rozdarty, nie w pełni obecny. Kiedy zaś udaje mi się iść w tempie duszy, jest to czysta radość! Wszystko dookoła staje się bardziej żywe.

We śnie ledwo uniknąłem rozjechania przez samochód, a potem przepłynąłem z innymi Wisłę - ale nie przez rzekę, tylko po moście, którym płynęła woda. Potem szedłem przez miasto w samych majtkach i podkoszulce...
Wyprzedziłem dwie kobiety. Z ich rozmowy wywnioskowałem, że jedna to moja znajoma sprzed lat. Odwróciłem się i zawołałem "Cześć, Natasza!". Była wyraźnie zażenowana.
  - Przepraszam za strój, byłem popływać.
  - Chyba, że tak - mruknęła i czym prędzej się odwróciła do koleżanki.
*
Po szóstej słońce było już na tyle wysoko - a chór ptaków na tyle rozśpiewany - że obudziłem się na dobre. Powyjmowałem rzeczy z plecaka, żeby wysuszyć jego zaparowane wnętrze, pozabierałem co najcenniejsze przedmioty, i podążyłem do sanitariatu, w nadziei na ciepłą wodę. A ranek chłodny, albo wręcz zimny, choć znowu słonecznie! Woda w kranie nad umywalką przyjemnie gorąca - to dlaczego nie ma ciepłej w prysznicu? W ogóle wyłączona, podobnie jak na poprzednim campingu. Znowu potwierdziło się, że kto pyta, nie błądzi. Spytałem chłopaka, który właśnie wszedł do umywalni, czy nie wie, kiedy będzie ciepła woda w prysznicach. W odpowiedzi wskazał na małą skrzyneczkę na ścianie, z dwoma przyciskami i otworem na monety. Maksymalny wypas - 6 minut za 20 koron. Zafundowałem to sobie. Teraz dopiero spostrzegłem, że basen też tu jest! No, ale za chłodny ten poranek. A w ciągu godziny pewnie już się wyniosę.

Para Niemców, konsumująca posiłek obok swojego campera, poznaje mnie po muszelce. Objaśniłem im po angielsku, jak wygląda moja pielgrzymka. Menu w jadalni dokładnie takie samo jak w Mladiejowie, tyle że tu, oprócz rohlików, jest ciemny, smaczny chleb, a zamiast herbaty owocowej - kawa, po turecku lub rozpuszczalna. Całodzienny jadłospis też taki sam - czyli więcej można wypić niż zjeść.

No, dziewiąta dochodzi. Droga wzywa. Jakiś Czech też mnie zapytał, czy muszlę mam z Santiago. A na koniec jeszcze jeden gościu wypytał, dokąd idę itd., a na końcu:
  - Do you smoke weed?
  - To miło, że chcesz poczęstować - odparłem.
*
Jak tak idę przez Czechy, spotykam wiele pomników poległych w I wojnie światowej. Z drugiej wojny - nigdzie (bohaterów Armii Czerwonej też nie).
Drogowskaz "Zamek Humprecht" - nie skręciłem. Dosyć tych zamków, widziałem ich z bliska już cztery w ciągu 2 dni. Pewnie to taki ichni Szlak Orlich Gniazd!
Sobotka - urokliwe miasteczko. Skręciłem w wąską uliczkę przed rynkiem, bo z planu pamiętam, że tędy też dojdę do głównej. Uliczka malownicza, między zabytkowymi chatami! No i właśnie wychodzę na rynek - Náměstí Miru. Warto zobaczyć! Słodki przystanek w kawiarni - w interesie ruch.

Nawiedziwszy miejscowy kościół Marii Magdaleny, zaszedłem do kancelarii parafialnej. Poprosiłem o pieczątkę, a dostałem - oprócz niej - na drogę czekoladę "Milka" i banknot 20 euro! Mój Boże, zafundowałeś mi dzień wędrowania!





Szlak zielony przeprowadza przez ciekawe obrzeża Sobotki.

Z daleka słychać donośną muzykę z podbiciem basów. To nagłośnili... boisko do siatkówki plażowej. Prawdopodobnie - integralna część piwiarni, nie powiem, ma to swój urok: siatkówka, jasny piasek, muzyka - można od tego być na rauszu i bez piwa! Moje ciało nie prosi o piwo, nawet "nealko". Przy wyjściu z miasta pomyliłem drogi. Zorientowałem się, dochodząc do ruchliwej szosy. W sumie, to tylko ze 200 m różnicy.


W Oseku zmiana obuwia, bo już gorąco. Dwie turystki w zaawansowanym wieku pytają miejscowego na trójkołowym skuterku (jakich tu sporo) o drogę. Jakoś tak mnie też zagadały. Od słowa do słowa, i opowiedziałem im o pielgrzymce do Santiago. Jedna z nich dużo wiedziała, i tłumaczyła drugiej. Znów miałem okazję poćwiczyć moją "češtinę". Wygląda na to, że im bliżej Hiszpanii, tym mniejszą abstrakcją będzie to, że ktoś idzie szlakiem jakubowym. No, ale: na Strzehom!

Dziś wietrzyk znów jest, ale chyba ciut lżejszy - a więc w sumie ciut goręcej. Albo się odzwyczaiłem przez noc!
Ciekawe, że nigdzie nie widzę przydrożnych mirabelek. Ale może jeszcze nie sezon, żeby się rzucały w oczy. Dochodzę do Střehomia. Za mną stępa kroczy koń z młodą amazonką.
Byłem ciekaw tutejszej lemoniady o smaku malinowym, w przydrożnym bufecie zamówiłem. Zacna, perliście orzeźwia!


Niebo jaskrawo błękitne, prawie bez chmurki, tylko w zenicie coś tam się kumuluje albo rozwiewa - może cirrus, i nad lasem smuga kondensacyjna, z tych zanikających.



Jak gdyby dziki ogródek: poletko powoju, chrzanu i coś jakby szpinaku. Jestem na szlaku rowerowym, więc coraz to mijają mnie miłośnicy tej formy rekreacji. Droga do Dobšína między łąkami i polami, tu i ówdzie rosłe i rozłożyste drzewa (np. jesion, jawor, wierzba), a żar coraz większy. Zażywam sjesty w półcieniu na końcu skoszonej łąki pod lasem, z szerokim widokiem na drogę polną, którą przemierzają tylko kolarze. Zaczynają do mnie docierać liczniejsze odgłosy leśnego życia, np. dzięciołów. Dużo tu się dzieje. Ptaki bynajmniej nie mają sjesty! Drzewa od południowej strony polany nieprawdopodobnie wysokie (i te iglaste, i liściaste).


We wsi Kamenice za Dobszinem drugi dziś prezent imieninowy od Opatrzności: zamówiłem kawę mrożoną, i poniewczasie zorientowałem się, że skończyła mi się gotówka - a tu bufetowa kartą nie przyjmuje. Zgodziła się przyjąć te euro. I miałem chyba kurs wymiany lepszy niż w kantorze. Spodziewałem się, że te 20 euro to będzie jakieś 500 koron, a tu klienci sprawdzili w internecie i wyliczyli na kalkulatorze, że to będzie 520. Z tego pani wzięła sobie czterdzieści za kawę, a resztę mi wydała. I tak oto mam gotówkę, wydaje mi się że po dobrym kursie.


Słoneczne pola na pagórkach za Kamienicą/ami, wieża widokowa przed
Čižovką. Zadrzewione urwiska za nią i naturalne kąpielisko w Drhlenach - miasteczko Kněžmost się zbliża, ale bardzo powoli. Za to krajobraz raz po raz przypomina, że to wciąż jeszcze Czeski Raj!


 


A pogoda - że lato, takie archetypowe. Mam nadzieję napotkać jeszcze kawałek jeziora, w którym się zanurzę. Tymczasem w Kněžmoście, szukając czegoś do zjedzenia, trafiłem na basen. O tej porze (18.30) jest zniżka: płacę tylko 30 koron. Kąpiel w czystej wodzie - duży kontrast z wcześniej widzianą, stojącą, mętną wodą w rybniku. A po kąpieli kalorie: duża porcja frytek z tatarką. Przez ten czas pomału wysychałem.




No, a że było późno, a do Mnichowego Hradiszcza daleko, poszedłem, tak jak wcześniej planowałem, na Koprník. Z tej strony Kněžmostu tereny przemysłowe, elewatory, w oddali potężna bryła budowli wyglądającej na kościół, a naprzeciwko - jeszcze większy silos.



Okazało się, że oba obiekty należą do tej samej firmy, chyba fabryki nawozów sztucznych albo magazynu pasz czy nasion "New Holland". Za fabryką - ferma słoneczna, kratownice paneli fotowoltaicznych. Dalej jest wieś Koprník, gdzie poprosiłem o wodę, bo nie postarałem się, żeby zrobić to w miasteczku. Ciekawe, czy znajdę tu gdzieś kwaterę, czy też przyjdzie spędzić noc pod gołym niebem? Bateria w aparacie się kończy, ale na razie mam pomnikowe dęby i szosę ujętą w szpaler wysokich drzew. Drzewa te - chyba jesiony, sadzone gęsto, co 10-11 metrów - odprowadziły mnie do miejsca, z którego widać już kolejną budowlę - blok w szczerym polu. Z rzadka, bardzo rzadko, przejeżdża samochód albo grupa rowerzystów w kaskach i strojach. Słońce właśnie zaszło, czerwieni się północno-zachodni horyzont, na niebie błękit łamie się pomarańczem w coś na kształt szarości.


Mijam mini-osadę - właściwie tylko jakiś zakład z przyległościami. Naprzeciwko równo wykoszony trawniczek - idealne miejsce na nocleg. Ale może dojdę do następnej wsi, na jakąś kwaterę? Nie doszedłem. Droga opada, wstaje mgła i śmierdzi nawozem. W końcu znowu się podnosi - tu gdzieś można legnąć, tyle że już bardzo mało widzę, a po bokach kilometrami rowy. Gdy się skończyły, zbadałem grunt latarką w telefonie i ległem na samym skraju pola, o parę minut od jezdni. Zadziwiające, że nawet w środku nocy - zanim zasnąłem - na tej skądinąd bardzo nieruchliwej drodze zdarzali się rowerzyści, a nawet piesi.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz