niedziela, 15 marca 2020

Etap P7D: Brzóza - Garbatka Zbyczyn



Budzik ustawiłem na 7:15, ale obudziłem się już koło szóstej. Pod grubą kołdrą i ciepłym kocem wcale nie było mi za gorąco, ale zimno też nie. A do tego miękko. Ulga dla ciała umęczonego pierwszą w tym roku całodzienną wędrówką (zwł. kręgosłup boli, poduszka była gruba i b. nabita). Chwila minigimnastyki, świadome rozluźnienie się w łóżku, chwila medytacji, śniadanie i w drogę!


Wychodzę o ósmej – i tak przyzwoita godzina. Zimowe powietrze, jaśniutkie słońce, ptaki. Lekki smog – główna szosa przelotowa, choć w ten niedzielny ranek przeważnie pusta. Na ziemi szron. Idę w stronę słońca. Mijam kościół i ruiny chyba jakiejś zabytkowej fabryki. Wchodzę na szlak, odchodzę od szosy. W lasoparku na końcu Brzózy ptaki śpiewające w pełni akcji!



Święty Jan Nepomucen Brzóski

Dalej, w lesie, też odzywają się ptaki, ale rzadziej i ciszej, cały czas słychać w tle szum drzew, przez który przebija się odgłos odrzutowca. Chwilami szum się nasila z porywami wiatru. Tu na dole jest spokojnie.

Ciekawostka: znowu Droga Jerozolimska, jak wskazują znaczki przylepione na znakach drogowych i drzewach. Na wyjściu z lasu ktoś ciepnął coś, co wygląda jak worek z tygrysiej skóry ;) Ja dziś przykrywałem się lamparcią albo jaguarzą.




Polna droga dociera do ulicy, zaczyna się wieś. We wsi pieje kogut. Na rogu widać kolejny porzucony (albo wymarły) dom. Poszarzały ciepłej barwy tynk, drewniany strych. Wczoraj widziałem takich domów co najmniej kilka. Wzdłuż wiejskiej ulicy pod płotkami niektórych gospodarstw ławeczka. Przysiadam odpocząć. Słońce w twarz. Coraz cieplej, może zdejmę z siebie jedną z pięciu warstw? O, jak mnie bolą ramiona! I ogólnie jestem zmęczony. Jak już nawet jajka na śniadanie dają za mało energii, pozostaje tylko pokarm bogów, czyli czekolada. Wyciągam tabliczkę 85% - prawie czyste kakao. Okazuje się, że ma subtelny smak mięty – to bonus!


Trzeba uważać, bo szlak zaraz skręca w pole, i tym polem znów w las. To już naprawdę skraj Puszczy Kozienickiej! Bez swetra (a po kakao i orzeszkach z pieprzem) idzie się o wiele lepiej. Puszczą, wciąż w słońcu, docieram na skraj Marianowa. Szeroka, prosta ulica. Spokój i cisza. Zaraz znowu w las. Szlak dotąd był świetnie oznakowany; teraz nie widzę ani jednego znaku, choć z mapy niezbicie wynika, że tędy. Każdy zakręt się zgadza. W końcu znaki się znalazły. Drzewa obrośnięte bluszczem. Teren ścinki drzew. Szczęście, że idę tędy w niedzielę.

Niesamowite, w jak różnych rzeczywistościach można żyć w jednym kraju. Ludzie tam w Warszawie (choć nie wszyscy) siedzą karnie w domach, jak w areszcie domowym, ja sobie spaceruję po puszczy, cały dzień na słońcu i świeżym powietrzu!



W końcu rozstaje szlaków przed Rezerwatem Zagożdżon. Na szczęście, czytelnie oznaczone. Mniej więcej połowa dzisiejszej trasy. A za sobą mam już 6 godzin. Znów będę kończył etap po ciemku – wyjątkowo długi etap.


Na razie jest pięknie i przyjemnie, nie licząc bólu ramion. Las teraz głównie jodłowy! A dalej znów sosny i brzozy.



Za krajobrazowo-parkowym ośrodkiem edukacji w Augustowie szlak robi malowniczy zwrot prawie o 180 stopni. Idąc z południa, podziwiam oświetlone słońcem różne partie lasu – sośnia, brzezina, sosnowy młodnik... Duża część tych lasów to nie są lasy naturalne, tylko właściwie plantacje drzew, stąd tak mało w nich podszytu. Ale powoli plantacje też nabierają leśnego charakteru.




Szlak dziwnie długo wiedzie skrajem lasu, w kierunku, w którym miał iść tylko kawałeczek. Chyba zmienili przebieg. W końcu skręca w las. W błotnistym miejscami gruncie ślady końskich podków. Dziwne, ale w lesie jeszcze prawie wcale nie widzę pączków na drzewach, a przecież to połowa marca po ciepłej zimie (w ogrodach już pierwiosnki, krokusy i przebiśniegi w najlepsze). Czworo młodych ludzi radzi nad kierunkami świata. Niektórzy się orientują po słońcu, ale nie wszyscy... Idziemy na północ, znowu podejrzanie długo.


A cóż to? Parking, ogromna polana, ogrodzona i obsadzona dookoła jodłami. Na niej ogień, ławki, dalej leśny bar. A z boku – samochody, przyczepy i dziwny metalowy piec, z którego też się dymi. Dzieci, młodzież... Ciekawe, gdzie jesteśmy. Tak, to teren rekreacyjny „Leśniczówka”, gdzie zaczyna się ścieżka krajobrazowa „Królewskie Źródła”. Przez rezerwat o tej nazwie idę prosto nasypem – chyba groblą usypaną wśród (dawnych) mokradeł. Dookoła rzeczka Zagożdżonka, starorzecza, jeziorko...






Słońce zachodzi, a ja w lesie (dosłownie), ptaki zaczęły śpiewy wieczorne. Szlak rowerowy nie biegnie tak, jak miał biec, idę na azymut, zakosami leśnych dróg, dookoła wciąż tylko las. Droga do Bogucina zajęła mi dużo czasu i była nie najkrótsza z możliwych. W Bogucinie szukałem domu, gdzie niecałe cztery lata temu byłem na zlocie odradzających się twórców. Nie znalazłem. Po ciemku wszystko wygląda inaczej. Ale zapytałem o drogę do Garbatki, gdzie mam nocleg.


A, idzie pan tą drogą do torów, ale skręca pan tak jak szosa, a nie prosto, na Zakład Karny...

Za torami wstąpiła we mnie otucha, gdy zobaczyłem drogowskaz „Garbatka Letnisko 2”. Spodziewałem się, że może z osiem kilometrów, a tu tylko dwa... Tymczasem przyszło mi przejść tego wieczoru jeszcze co najmniej z osiem kilometrów, bo Garbatek jest kilka, a mój nocleg – w tej ostatniej. Dobrze, że są telefony komórkowe. Gospodyni poprowadziła mnie jak po sznurku, ale były to dłuuugie dystanse w każdej kolejnej wsi lub pomiędzy nimi. Finiszując już po 21-ej, zacząłem śpiewać na cały głos „Please don't be long...” - proszę, nie dłuż się! (Blue Jay Way – George Harrison z The Beatles). W sumie zrobiłem dziś chyba co najmniej 35 km, choć plan tego nie zakładał. W dzień długi spacerek po lesie; wieczorem – gonitwa, by zdążyć o jakiejkolwiek przyzwoitej porze. Wreszcie zdjąć z siebie plecak i kurtkę...

Za późno potwierdziłem, że przyjdę, nie zdążyło się porządnie nagrzać, kolację jadłem w czapce. W sypialni trochę cieplej, ale trzeba się szczelnie opatulać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz