sobota, 30 września 2023

Etap P20D: Wiślica - Czarnocin

Śniło mi się, że nie jestem tu sam: w progu mojego pokoiku stanęła dziewczyna i zapytała, czy wiem, gdzie jest druga waltornia!

- Nie mam nawet pojęcia, gdzie jest ta pierwsza.

Za chwilę wszedł muzyk, jej znajomy, zajął wyznaczone miejsce i zaczął grać – nie na waltorni, tylko na klawiszach. Zaraz zeszło się mnóstwo ludzi i porozsiadało się naprzeciwko. A on grał jakiś romantyczny koncert muzyki klasycznej. Przyszło mi na myśl: Bach. Ale gdy mnie ktoś zapytał, czyja to muzyka, uznałem, że jak na Bacha, zbyt dynamiczna i dramatyczna, więc raczej ktoś z późnych romantyków. Powiedziałem:

Rachmaninow.



Zanim się wyguzdrałem (w tym umyłem głowę) – dochodziła już dziewiąta. Plus: otworzyli już „raBARbar”, czyli mam poranną kawę z ekspresu plus drożdżówka/kołacz 
(funkcjonują tu obie nazwy) ze sklepu = mam śniadanie, całkiem w stylu Camino. Pokropiło, ale przeszło. Można w drogę.



Za Nidą
Koniecmosty. Zaczyna się zabawa: na mapie szlak jakubowy skręca w lewo. W terenie – żółta strzałka jednoznacznie sugeruje: w prawo, w ładną, nieuczęszczaną asfaltówkę. Co wybrać? Wybieram zgodnie z mapą, by zobaczyć zbór ariański w Kolosach. Przez jednolitą dotąd zasłonę chmur prześwieca słońce.

Słońce nie wyszło na dobre, a droga okazała się ślepa. Zaraz doszedłem do drugiej, ale nie prowadzi ona tam, gdzie chciałem iść. Jednak pani rwąca trawę wytłumaczyła mi, że tędy też dojdę do Kolosów – jej zdaniem zresztą tędy jest bliżej. Przez miejsce, które miejscowi nazywają Brodek.

Droga rowerowa to odchodzi od szosy, to znów się do niej zbliża. Różne odcienie gleby – czarna, płowa, czerwonawa – nieraz na przestrzeni tych samych stu metrów! Wciąż pochmurno i drobniutko pokropuje, choć temperatura stale wzrasta. Skręciłem w kierunku Kolosów. Przy drodze pokrzywy – gęste, bujne, aż pachną.



Kolosy. Wieś łukowatych narożnych okien i… rozszczekanych piesków. Zagadnął mnie zza płotu starszy pan o dobrych oczach, zaprosił na kawę, żona dostawiła ciasteczka… To się nie zdarza co dzień.

Dawny zbór ariański w Kolosach

Skrótem przez pole do szosy, do Stawiszyc. Mężczyźni zagadują, wskazują drogę
przez Miernów, tak jak szlak jakubowy na mojej mapie. Mży, ale przecież mam płaszcz. Przyjemnie się dziś idzie: niegorąco i prawie cały czas lekko w dół. Sycę oczy schyłkowoletnim przepychem różnokolorowych dalii. Typowo polskie ogródki: mało zadbane, ale wystrzelające w górę feerią barw. 


Kampania wyborcza w pełni. Twarze z plakatów różnych partii budzą umiarkowane zaufanie. Ale ci z listy Bezpartyjnych Samorządowców sprawiają, że gdzieś w głębi włącza się we mnie alarm. Skąd się wzięli ci ludzie? Co lub kto kryje się za tymi niepokojącymi twarzami?

Przed Probołowicami rozpadało się na dobre. Wciąż jest to drobny kapuśniaczek, ale gęsty. Nos mnie nie zmylił: wysoki rząd schodków do góry prowadzi do kościoła. Drewnianego. Pod wezwaniem świętego Jakuba.


Tym razem nie przywitał mnie dzwon –
ani czynna kancelaria parafialna – ale przestało lać. 

Przed kościołem też afisz o sprzedaży "niemieckiej chemii". Gdzie? Ano, właśnie pod kościołem :0


Slow life.

Dzień jeszcze młody; idę do Czarnocina.

Na horyzoncie się przejaśnia, a ja raz po raz niechcący płoszę kuropatwy. Który to już raz dzisiaj? Z furkotem wzbijają się w powietrze, a ja nigdy nie zdążam sfotografować. Dookoła bardzo łagodne wzgórza – ale coraz wyższe.


Czarnocin
. W gospodarstwie po prawej staruszka i siedem psów (albo więcej). Ujadają na wyścigi, jakby się zawzięcie o coś spierały. Sto metrów dalej, po lewej – tylko trzy. Starają się zasłużyć na nadany im na tabliczce tytuł „Złe psy”. Co to z człowiekiem robi reputacja!


Jest to również wieś, która posila mnie świeżutkimi, jeszcze miękkimi orzechami. Mam nadzieję, że również zaoferuje mi nocleg. Kto pyta, nie błądzi: podobno w dole, za kościołem, szkołą, boiskiem i urzędem gminy jest taka zakręcająca droga, i tam są jakieś domki letnie na wynajem. 
Jak nie, to na plebanii też zapytam. W ostateczności, po drodze jest przystanek autobusowy z bardzo dużym drewnianym zadaszeniem i w miarę szeroką ławką. Ale tego bym nie chciał, zwłaszcza przy tej wilgotnej i wietrznej pogodzie.

Miałem szczęście: do człowieka, który wynajmuje te domki, nie przyjechali zapowiadani na dziś goście – czyli domek tak jakby na mnie czekał. Jedyny mankament to cena – najdroższy nocleg w ciągu tych 5 dni, a czułem, że i tak spuścił z normalnej stawki, widząc mnie jednego i ze skromnymi potrzebami. Powiedział:

– Chociaż stówkę.

Wiem już ponad wszelką wątpliwość – luksusowe pensjonaty (i domki) są po to, żeby suszyć przemoczone buty.


Droga jest piękna

fascynuje i boli:

bolą usychające z pochylonymi głowami słoneczniki

boli łkające dziś niebo

bolą psy ograniczone zasięgiem łańcucha

bolą pokrzywy – strażnicy pilnujący bym nie zbaczał

boli umierający dom z urwanym balkonem


Czy kiedy (i jeśli) uprzątną te widoki, ból minie?


Dlatego szukam schronienia w kostce czekolady

da mi siłę

żeby iść dalej

i żeby nie czuć za bardzo


Poprzedni etap na tej trasie 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz