Kiedy budzi cię głos wewnętrzny, to lepiej wstawaj!
Zamówiłem sobie budzenie na 6:45. O 6:20 zbudził mnie wyraźny głos Mamy, wypowiadający moje imię. Zerwałem się, wyjrzałem na klatkę schodową. Nikt nie woła, cisza, Mama śpi w najlepsze. Ale skoro już na nogach, to mogę wstać i zacząć się szykować. Tylko co ja zrobię z takim zapasem czasu? Wśród innych pomysłów, odezwał się cichy głosik: "Mógłbym być wczesśniej na dworcu". Wcześniej? Po co?Okazało się, że moje rachuby były zbyt optymistyczne. Choć prawie wszystko miałem już spakowane od wieczora - tylko przygotować prowiant, akumulatorki do aparatu, przybory do mycia... Zajęło mi to ponad godzinę. Od 6:45 za Chiny vym nie zdążył. Opatrzność czuwa. I nie pierwszy to raz, że anioł-stróż przemówił do mnie głosem mojej mamy.
Dotarłem na dworzec w ost. chwili, jeszcze zdążyłem kupić sobie kawę. Nie, nie zdążyłem Okazało się, że autobus był o 8:15, a nie 20, jak zapamiętałem. I bez kawy bym nie zdążył. Przed tym chciał mnie uchronić Głos. Następny autobus za 3,5 godziny! Co robić? Był pociąg, ale dopiero przed 11-tą. Tyle, że poc. szybciej jedzie. No i jeszcze zdążyłem nad Wisłę. Ale tylko na chwilę, tym razem nie kusiłem losu. Nawet zająłem miejsce siedzące. Takich jak ja było więcej, i młodzieńcy, którzy mieli tam miejscówki, postanowili nas nie wyganiać, tylko przenieść się do wagonu rowerowego. No, ale za chwilę przyszli starsi państwo, którym pomagałem wstawić walizki do pociągu. Pani siadła koło mnie, pan na korytarzu (błogosławiony pociąd PRL-owskiego typu, z siedzeniami odginanymi na korytarzu).. To co, miałem tam sobie siedzieć jak basza? Zaproponowałem zamianę miejsc. Nie wyszedłem na tym źle: przewiew, a tuż koło mnie wielkie okno bez :przedziałka: i ładna młoda dziewczyna. El peregrino agradece!
Do Piotrkowa spóźniłem się tylko półtorej (nie półtora, koledzy blogerzy!) godziny. Ale tam wtedy jest wielka dziura autobusowa. Zachowałem spokój i ufność. Busem do Sulejowa podjechałem tam, gdzie drogi się rozchodzą, tam już po godzinie złapałem stopa. Marny transport publiczny ma tę zaletę, że ludzie przyzwyczajeni sobie pomagać.
Tak oto znalazłem się w Paskrzynie, gdzie przerwałem wędrówkę w listopadzie. Pogoda jak marzenie: słońce i upał. Plecak ciąży, choć to dopiero początek dnia. A przecież szczycę się tym, że lekko się pakuję! Czego mogłem nie brać? Miska z łyżką przyda się, skoro nie co dzień będę miał nocleg pod dachem, a jedzenie robić trzeba... Nieprawda, mam przecież plastikowe pojemniczki, w które zapakowałem pasztet, kiełki i ugotowaną fasolkę szparagową. Mam też niezbędnik, bardzo lekki. Druga para obuwia? Na Camino w Hiszpanii nieodzowna, ale przecież te 3 czy 4 dni bez problemu przejdę tylko w sandałach. Już by było o jakiś kilogram lżej. Teraz pomnóż to przezte wszystkie grzbietokilometry!
Przy drodze obraz "Jezu, ufam Tobie" , za bim kapliczka Matki w kształcie żółtej strzałki. Trudno o lepszy symbol Camino!
Szlak, wiodący w stronę odległej Pilicy, malowniczo skręca do wysuniętej na północ wsi, potem znów w prawo w las. Jak sfotografować tę woń rozgrzanej słońcem sośniny?
Wciąż słonecznie i bardzo ciepło.
Oddaliłem się od szlaku, by dotrzeć do rzeki. Dotarłem, od stronny wysokiego brzegu. Wykąpałem się (płytko!), przeszedłem w bród na drugi brzeg, mniej zarośnięty. Zobaczyłem kajakarzy (a oni mnie). Przez chwilę kąpiel słoneczna.
Potem powrót, za cenę przedzierania się przez wysokie trawy i pokrzywy. W końcu z lasu na łąkę. Historia nawet lekko zabawna: przy którymś popasie, wypadły mi z plecaka majtki. Przez kolejne dwa dni szukałem nowych po sklepach, na próżno. Miałem tylko te spodenki, pod które się nic nie wkłada. Zapasowe majtki - na to zawsze warto mieć miejsce w plecaku!
Noc zastała mnie w lesie (dosłownie). Nic nie szkodzi: po ciepłym dniu przyszła wyjątkowo ciepła noc - kto wie, czy nie najcieplejsza w roku!
Poprzedni etap na tej trasie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz