piątek, 21 maja 2021

Etap P8C: Łęczyca - Ner - Wartkowice

Obudziłem się o piątej rano. Okazało się, że okno mam na północny wschód – właśnie tam, gdzie wschodzi słońce. Jak na pielgrzyma przystało. Tylko jak ja dociągnę do godziny, o której można oddać klucze? Niepotrzebnie się tym przejmowałem. Do recepcji i tak nikt nie przyszedł, a gdy zatelefonowałem, otrzymałem polecenie: proszę zostawić w drzwiach.

O 7:21 odchodzę aleją: z jednej strony szpaler tuj, z drugiej – świerków. Za mną – ogromny parking dla tirów. Jak teraz do Łęczycy? Jak poczekam na autobus, będę tam pewnie za pół godziny, jak nie poczekam – za jakąś godzinę albo dłużej. Wybór jest prosty, przecież do Ł. i tak już raz pieszo doszedłem.

Nie mam stempla z zajazdu! Przechodząc wczoraj do pokoju, przypomniałem sobie, ale pomyślałem: „To jutro...” Jutro będzie futro. Nazajutrz z nikim z obsługi się nie widziałem. Nigdy takich rzeczy nie odkładaj.


W Łęczycy na drugą stronę torów. Za wiaduktem kolejna wielka tirownia. Miasto transportowców i magazynów? Leszcze z kolei wyglądają na miejscowość maszyn drogowych i żniwnych,


Moja droga dziwnie skręca, więc idę polną drogą na przełaj. Blisko mnie panicznie zrywa się do lotu ptak – nawet nie zdążyłem zauważyć, co to było. Kuropatwa? Bażant? Wiem tylko, że głośno furkotało. Zlekceważyłem ten krzykliwy znak (o czym niżej). A teraz przebiegły mi drogę dwie sarenki. Też bym ich nie zauważył, gdyby nie ich rącze susy. Wśród tych pełnych życia brzózek i skowronków pora na drugie śniadanie. Wysokie trawy (tam, gdzie niekoszone), wśród traw – mlecze.


Miedzami, kolejną polną drogą... Całe zagony czegoś, co wygląda na czarny bez (sądząc po białych kwiatkach) – ale czy on pachnie? Owszem, gdy zanurzam się między rzędy krzaków. A dalej – zagony agrestu albo jasnych porzeczek. Za nimi znowu mlecze – ale już w stadium dmuchawców. No a dalej... rów z wodą, i nie ma innego wyjścia jak brnąć przez mokrą, wysoką trawę, do szosy, ino niezbyt szerokiej.


Topola Kątowa. Znowu okazało się, że pomyliłem kierunki. Zamiast na zachodo-południo-zachód, poszedłem na południe. Ale w sumie, co mi szkodzi? Moje główne cele na dziś i tak są na południe (i zachód) stąd. Po wsiach, przy drogach, pełno bzu, kwitnącego jasnym fioletem. A przed posesjami – wszędzie worki ze szkłem, papierem... najwięcej z plastikiem.

 


Szeroka, płaska jak stół droga, częściowo przykryta wąskim paskiem asfaltu. Dawny pas startowy? Jakby na potwierdzenie, w oddali od jakiegoś czasu unosi się odgłos śmigłowca. Nadkładać drogi do kościoła w Leźnicy Małej czy nie? Nadłożyłem. Zobaczyłem piękny w swojej prostocie, drewniany kościółek i trafiłem, o dziwo, w tę jedyną godzinę, kiedy kancelaria jest podobno czynna. Podobno. Widocznie właśnie dziś księdzu coś wypadło. 

Na szczęście, był już czas na obiad. Zrobiłem sobie sałatkę, spożyłem... i nadjechał ksiądz. Niemłody, ale energiczny. I, jak rzadko kto, zainteresował się, skąd i kiedy poprzednia pieczątka, i gdzie mam zamiar dziś nocować. Brzuch pełen, w credencialu stempelek, znowu słońce i wiatr. W drogę!

Dramaty naszych czasów nie omijają Leźnicy

 Na drodze mały ruch. Wsłuchuję się w muzykę świerszczy, robią sobie jam session ze skowronkami.


 

 

Borek – wieś pełna ładnych nowoczesnych domków oraz działek zalesionych. Za nią – borek właśnie. Wciąż słonecznie, lecz jednocześnie chmurzy się i wiatr się wzmaga. Brzoza płacząca pokazuje, jaki jest mocny!


Mój szlak ostro skręca w lewo, do Podłęża. Urokliwa wieś jednouliczna, tuż obok zaczyna się zalesienie. Wszędzie szczekają psy – każdy takim tonem, jaki mu Bozia dała. Kiedyś Polska była krajem koni, teraz to niewątpliwie kraj psów.



W końcu las po obu stronach drogi, tutaj już piaszczystej. Przez bory i poręby zalesione od nowa. W les
ie śpiewają ptaki, natomiast za lasem już wyraźnie słychać szum drogi szybkiego ruchu.

Już za lasem, widać szosę. Rząd niskich parterowych budynków – dawne czworaki czy garaże? Ale przed niektórymi z nich eleganckie wielkie auta.

Zasięgnąłem języka.

– Tu na drugą stronę szosy się pan nie przedostanie. Musi pan w lewo, na Zgierz...

Zasięgnąłem drugi raz, w sklepie.

– Tu po prawej jest wiadukt, widzi pan? – sklepowa wytłumaczyła mi drogę do miejscowości Ner – za chwilę okazało się, że pokrywa się dokładnie z zielonym szlakiem, który mi od pewnego czasu towarzyszył. A więc, szlaku, prowadź!

Ner pod Nerem 

Przekraczam rzekę Ner. Dzwoni Teresa. Poprosiłem o modlitwę, żebym znalazł nocleg. W Nerze nie było pokoi do wynajęcia, ale znaleźli się ludzie, którzy wiedzieli, że tam dalej, w rynku... „Rynek” był już w sąsiednich Wartkowicach.

Na początku Wartkowic - głaz pamiątkowy...


I akurat przy budynku, o który chodziło, znalazł się z rowerem jeden z gości, który podał mi telefon do (nieobecnej) szefowej. I akurat jest naszykowane jedno łóżko, bo ktoś zamówił i nie przyjechał. No i tylko 40 zł. Opatrzność czuwa, i przygotowuje z góry! Co ważne, jest czajnik (i cała kuchnia). O dziewiątej wieczorem kościelne dzwony wygrywają hejnał – melodię „Apelu Jasnogórskiego”.

W „numerze” parę przykrych niespodzianek: nie ma wody ciepłej ani zimnej, tylko jakaś letniochłodna; w prysznicu – nie ma jej wcale. Na próżno kręcę te nowoczesne, modne pokrętła we wszystkie możliwe strony. Trudno, będzie „dzień dziecka”. W kuchni woda jest, i to w nadmiarze – wydobywa się z nieoczywistego miejsca i zalewa podłogę – w newralgicznym miejscu na stałe zainstalowana szmata. Ale najważniejsze, że mam gdzie spać. WC i czajnik działają. Jest i lodówka, więc moje kiełki, mieszanka sałat i ser nie będą się pocić przez kolejne dziesięć godzin.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz