czwartek, 10 czerwca 2021

Etap P23B: Poznań - Puszczykowo

 


.

 Dziś dzień zwiedzania Poznania - przechodzę przez prawie całe miasto, nim wyjdę w kierunku Wielkopolskiego Parku Narodowego. A jest co zwiedzać - trudno się nadziwić, że ci, którzy wytyczali Wlkp. DŚJ, nie wzięli tego pod uwagę...


Śródka
– dawniej osobne miasteczko na prawym brzegu Warty – do dziś zachowało swój przytulno-miasteczkowy charakter. I jest tu mural, który z jednej płaskiej ściany wyczarowuje cały świat dawnego życia.

 

Most przez dopływ Warty prowadzi na Ostrów Tumski

Na zawsze razem?

 (kłódki z imionami zakochanych)
  




...Niekoniecznie.

Poznańska katedra na Ostrowie Tumskim – podobno najstarsza w Polsce, choć nieraz przebudowywana. Na posadzce imiona królów i książąt – domyślam się, że tu pochowanych albo koronowanych. Kawałeczek za katedrą drugi kościółek, a przed nim zarys fundamentów dawnej kaplicy książęcej, dalej dom mnichów-śpiewaków. Zmieniali się na „warcie” w katedrze, aby stale rozbrzmiewał tam śpiew.

Archikatedra - widok od strony Śródki



Od katedry niemal prosto droga przez most na Warcie, wiodąca na Rynek, z niezwykle kolorowym (malowidła) ratuszem. Na górze jest ukryty symbol Poznania – dwa koziołki, które trykają się w południe, na oczach wszystkich, którzy podniosą wzrok.


Jedna z fontann na czterech rogach rynku

 
A to koziołki, o których mowa - w innym miejscu starówki

Nieco dalej - budowla z początku XX wieku: imponujący zamek cesarski. Co za ironia historii! Żeby zaafirmować swoje panowanie, cesarz Wilhelm postawił sobie w stolicy Wielkopolski okazały zamek, tylko po to, żeby 8 lat później go stracić. Po 21 latach Niemcy wrócili – triumfalne przemówienie Hitlera z tego zamkowego balkonu – ale tylko na pięć i pół roku! Zamek cesarza Niemiec stał się spuścizną kulturową Polski, którą miano na zawsze pogrzebać.

Nie chciałem opuszczać Poznania bez kawy (i uzupełnienia notatek), i znowu zmarnowałem przez to mnóstwo czasu, daremnie poszukując kawiarni w okolicy Rynku (ale nie na nim samym). W końcu pomógł mi lokals, zamiatający przed kamienicą – ale nie w „typie” ciecia, z kitką. Powiedział, że o kawiarni w pobliżu nie wie, ale dwie ulice stąd jest cukiernia specjalizująca się w przeróżnych bezach... Była. Na bezę nie miałem ochoty, ale i kawę mieli, choć nigdzie to nie było napisane, ani ekspresu nie widać. Przy ulicy Za Groblą, tuż obok Grobli. Plus jest taki, że stąd niedaleko nad Wartę, kędy mam iść w kierunku Głuszyny. Tyle, że jeszcze nie wiem, po której jej stronie. Zapytywani ludzie podają sprzeczne wersje.

Wyznanie wiary w sam raz dla pielgrzyma

 W nocy i rano popadywało, potem się rozpogodziło i znów zrobił się upał.
Pogoda iście plażowa, na szczęście chwilami obłok zasłania słońce. Idę warcianym nadbrzeżem. Jak się później okazało – nie po tej stronie co trzeba. Okazało się, że rację miała pani legitymująca się pochodzeniem z tamtych stron: powinienem był iść Wartostradą – szeroką, cichą promenadą pieszo-rowerową na prawym brzegu. To tamtędy wiedzie Szlak (i pewnie dlatego szokująco omija Rynek i inne zabytki, oprócz katedry). Pobłądziłem, nadłożyłem drogi, w końcu odnalazłem szlak na ul. Starołęckiej. Potem – znowu znika mi z oczu, a ja idę ruchliwą arterią. Dopiero w Starołęce za przejazdem kolejowym staje się mniej ruchliwa. Kolejne części Poznania, które zachowały charakter odrębnych wiosek-przedmieść, z własnym centrum życia. Oglądam plan okolicy, postanawiam obejść najruchliwszą drogę... i słusznie, bo oto odnajduje się szlak!




 Główna droga (i pewnie szlak) skręca, a ja przedłużeniem ul. Ożarowskiej przez pole. Zielone zboża, obramowane makami i chabrami. Subtelny słodkawy zapach siana. Pewnie docieram do szosy. Po lewej, za świeżo pomalowanym ogrodzeniem, teren wojskowy. We wsi/osiedlu Głuszyna widzę znak schroniska młodzieżowego. Dobra nasza – ale godzina jeszcze młoda, słońce wysoko, leje z nieba żar. A ptaki ćwierkają, ile wlezie!



W głuszyńskim kościele pw. św. Jakuba (przed kościołem flaga z muszlą - pewnie z okazji Roku Świętego Jakubowego - „załapałem się”, a raczej zostałem złapany na mszę, w której oprócz księdza, ministranta i mnie uczestniczy tylko jedna osoba – starsza pani – i być może kilkoro zmarłych, w których intencji się odprawia. Zapewne jej bliskich. Skoro właśnie w tym momencie tu się znalazłem, pewnie mam też przy tym być.

Znaki szlaku znów znikają, więc pytam o drogę. Zapytana pani zaczepia drugą, żeby się upewnić co do dawanych mi wskazówek, a na odchodnym zauważa muszlę na moim plecaku. Gratuluje mi przedsięwzięcia i życzy:

– Z Bogiem!

Dopiero koło 18-tej opuszczam granice Poznania. Zaraz potem szlak skręca w las (wyjątkowo dobre oznakowanie!), potem znów w newralgicznym miejscu nie wiadomo, gdzie. Mimo późnej pory, wciąż upał. Pytam o drogę do Rogalinka (mój następny cel) po kolei dwojga rowerzystów i wychodzi na to, że trzeba iść w tę drogę polną, przy której jest znak „Teren prywatny – wstęp wzbroniony”!



Jęczmień, pszenica, rzepak, młoda kukurydza... - wszystko bujne, a przecież gleba taka jasna, wydaje się, że wręcz piaszczysta. Zdaje się, że idę przez „spichlerz Polski”.

No i mamy asfalt, znakowacz szlaku się obudził, umieszcza na słupkach znaków drogowych pożyteczne żółte strzałki na niebieskim tle. Przeważnie ta droga jest bezludna, ale czasami spotykam rowerzystów bądź biegaczy, pojedynczo i parami. Jest kogo zapytać o szczegóły drogi – teraz już pytam o Puszczykowo.

Staram się pokonywać nawyk i iść wyprostowany jak poznanianka (one wszystkie jak świece!). Pomaga wyobrażenie, że cały mój ciężar (i plecaka) spływa do ziemi. Odkąd wyszedłem ze zwartej poznańskiej zabudowy, cały czas towarzyszą mi odurzające zapachy: zboże, siano, akacje albo choć dziki bez.


I oto jestem w Rogalinku, wciąż na szlaku, i już widzę światła na skrzyżowaniu, gdzie mam skręcić. Ptaki pomału cichną. Za to nagrzany las sosnowy roztacza swój zapach!


Wśród robót drogowych przechodzę nad Wartą. Zmierzcha się.

Do Puszczykowa dotarłem dopiero o 22.00. Ciemno, nigdzie afiszy o miejscach noclegowych, choć plan miasta zapowiadał ich z dziesięć. Ludzie, którzy wyszli z psami, kojarzą tylko motelik „Pod Kukułką”. Ale ulicę wcześniej (wg napotkanego kolejnego planu) jest klasztor Zgromadzenia Ducha Świętego. Robi mi się błogo na sercu – zapytam tam. Godzina 23, trochę nieprzyzwoita, ale w hallu pali się światło. Do kogo zadzwonić? Znowu intuicyjnie wybieram nazwisko jednego z ojców, naciskam dzwonek.

– Czego...? O tej porze?

Wyjaśniam, że idę Drogą Świętego Jakuba i szukam noclegu.

– U nas nie można. Mamy komplet pielgrzymów. Szczęść Boże! - ucina zakonnik. You see? Take nothing for granted... tak jak mówiłem wczorajszemu towarzyszowi drogi. OK. No to do hoteliku. Jak też odmówią, albo zaśpiewają trzycyfrową cenę, to dookoła jest sporo zieleńców i lasów.

Cena okazała się dwucyfrowa, ale prawie najwyższa: 90 zł. Pokój 2-3 -osobowy (pewnie płacę za cały), z łazienką i TV, natomiast wygląd bardzo basic... Może lepiej było pod drzewem? No, ale przynajmniej będę miał łazienkę. Postanowiłem następnym razem się targować, np. że nie potrzebuję pościeli... i że wystarczy kawałek podłogi pod dachem. No i nie przychodzić aż tak późno.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz