piątek, 11 czerwca 2021

Etap P24B: Puszczykowo - Żabno

.

Dom - muzeum ś.p. Arkadego Fiedlera w Puszczykowie

Gospodarz, oddając mi dowód (i paragon! Rzadkość...), częściowo zrekompensował mi drożyznę, podarowując plan Puszczykowa z mapką okolic, czyli Wielkopolskiego Parku Narodowego. Nawet nie wiedziałem, że jestem w parku narodowym! 

 Idę zwiedzać Muzeum Arkadego Fiedlera – podróżnika, entomologa i pisarza. Po części (może nawet dużej) to właśnie on, w moim późnym dzieciństwie, rozbudził we mnie pasję udawania się w coraz to nowe miejsca i dziwowania się temu, co tam odkrywam (i opisywania tego).

Zaczęło się od „Zwierząt z lasu dziewiczego”, wypożyczonych z nudów na jakichś wczasach gdy miałem ok. 9 lat, a potem... kolekcjonowałem jego książki, zawsze w sztywnych okadkach i kolorowych obwolutach, pełne zdjęć autora i żywych opisów przyrody i ludzi, a także wycieczek historycznych. Ktoś (nie pamiętam, kto) napisał zdanie, wg mnie doskonale opisujące pisarstwo A. Fiedlera: „W jego książkach świat jest piękny, ludzie są dobrzy, a natura hojna”. W spisie dzieł „tegoż autora” zawsze były wymienione języki, w których poszczególne książki były wydane: „po angielsku, bułgarsku, czesku, francusku w Kanadzie, … niemiecku w Szwajcarii i NRD...”

Puszczykowo – energia ciszy”, głosi tytuł mapki, którą otrzymałem. Faktycznie, jest tu przeważnie cicho, słychać ptaki, rzadko samochody, słychać też spokojne ludzkie głosy. Nawet gospodarz hotelu miał ten spokój w głosie. I tu widzę (i czuję) pierwszy w tym roku kwitnący jaśminowiec.

W muzeum co chwila jakaś wycieczka dziatwy szkolnej, najczęściej w wieku, w którym ja pochłaniałem książki Fiedlera. Postanowiłem, że wejdę do muzeum na godzinę, zostałem trzy. Po prostu, jak się zacząłem gapić na okazy egzotycznych motyli, na te repliki indiańskich posągów, i na „miniaturę” (skala 1:9) 53-metrowego buddy z Afganistanu (oryginał wysadzili talibowie), jak się rozmarzyłem na pokładzie wiernej kopii (1:1) „Santa Maríi”, okrętu, którym Krzysztof Kolumb wybrał się z 39-osobową załogą, by odkryć nową drogę do Indii, a odkrył Nowy Świat.

Na pierwszym planie Szalony Koń

Drzewa z ogrodu Fiedlerów mówią...
Czemu nie, skoro w Ukajali śpiewają ryby?
 
   

W takiej łupinie przez Atlantyk?!
 

No i zrobiło się południe, a ja jeszcze nie wyszedłem z Puszczykowa.Poza tym, zgłodniałem. Postanowiłem poszukać miejscowej „Stokrotki”, a po drodze, na stacji kolejowej, wstąpić do baru na espresso. O dziwo, jest rarytas: czerwona herbata. Znaczy się: Pu Erh, moja ulubiona, na wpół sfermentowana herbata chińska o cudownym aromacie gnijącego siana? Myliłem się. Po prostu nieporozumienie językowe. Te same określenia, choć brzmią zwodniczo identycznie, oznaczają co innego niż w moich stronach:

herbata czerwona = rooibos (którego nie cierpię)

espresso = czarna kawa z ekspresu (z dużą ilością wody)

Kupione wczoraj dwa cienkopisy nie przetrwały drugiej doby: ciągle wypadała mi z rąk skuwka, aż tę od brązowego po zmierzchu zgubiłem na dobre; wsadziłem pisak bez skuwki do kieszeni ciemnej kurtki; tę od zielonego trudno było nacisnąć na cienkopis, a kiedy się udało, to potem nie udało się zdjąć – bez kawałka korpusu pisaka. Oba do wyrzucenia, na szczęście prywatny supermarket „Arturo” sprzedawał długopisy-reklamówki po złotówce. Wziąłem dwa. Zdają egzamin znakomicie.

Gorzej, że pisak bez skuwki w mojej kieszeni – zapewne, kiedy pokropiło – zrobił wielki, prawie czarny kleks na moich spodniach, w pobliżu rozporka. Zorientowałem się, kiedy poszukiwałem szlaku w lesie za rzeczką, już po drugiej strony szosy mosińskiej. Wracać do rzeczki mi się nie chciało (było już okropnie późno). Wtedy przyszedł pomysł: wywabiacz plam marki Tymbark (aka napój jabłkowo-miętowy) plus chusteczki. Nie spodziewałem się, że to pomoże, ale co szkodzi spróbować? Udało się: z prawie czarnej plamy zrobiła się nieco większa, ale najpierw brązowa, a w końcu – w całkiem jasnym odcieniu bordo, już prawie nie rzuca się w oczy. Może jeszcze spodnie nie do wyrzucenia?

Idę skrajem lasu. Co i rusz to jakiś rozłożysty dąb „rogaliński”. Nie tylko zresztą dęby, również rosłe lipy i kasztanowce. Znowu jest optymalnie ciepło, a jednocześnie nie za gorąco. I ptaki cały czas koncertują, najwyżeJ soliści się zmieniają.


Spokojny Sowiniec z dworkiem – dziś chyba ośrodek jeździecki. Cały dzień dookoła ogrodzone tereny ujęć wody pitnej. Droga do Baranowa wysadzana drzewami: świerki... jesiony... jawory... znowu kasztanowce...


Odszedłem z 50 metrów od szosy, żeby poprosić o wodę. Starszy pan krząta się w ogrodzie.

Nie ma sprawy. Tu jest kran. – Przy okazji pokazał mi skrót do drogi odchodzącej w prawo. Skorzystać czy nie? Skorzystałem. Miejscowym warto ufać. I oto następna asfaltówka, ale jeszcze mniej uczęszczana, a bardziej podziurawiona. Przez las, potem wśród pól. Wcina się w nie ostroga – wydłużony, zalesiony wzgórek. U jego podnóża spożyłem obiadokolację. Oczywiście, słońce wciąż przypieka, choć już wyraźnie niżej i żółciejsze.




 

 

 

O 19. wchodzę do wsi Żabno. Niebawem docieram do kościoła. Otwarty. Kiedy wchodziłem, ksiądz szykował się do wyjścia i od razu mnie zauważył. Domyślił się, żem pielgrzym Santiago. Bez ceregieli zapytał, czy szukam noclegu, i zaprowadził do Domu Parafialnego, gdzie mają „mini-albergę”. Kto? Tutejsze bractwo przyjaciół Drogi Świętego Jakuba. 


 

 

Podobno nie kwapią się, żeby samemu wyruszyć w Drogę, ale za to podtrzymują życzliwą dla pielgrzymów atmosferę, i reprezentują ich na kościelnych uroczystościach. Kolejny mały cud: trafiłem tu dokładnie w piątą rocznicę uroczystego przejścia odcinka Szlaku Mosina-Żabno! Z księgi pamiątkowej dowiaduję się, że wszystko tu rozkręcił ks. Edmund Kołata w 2006 r. Dwa lata później odszedł do domu Ojca.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz