niedziela, 13 czerwca 2021

Etap P26B: Lubiń - Leszno

 .

Kto by pomyślał, że będę na tych wielkopolskich drogach przechodził ponad 30 km dziennie? A jednak to fakt, trzy z pięciu dni.

Obudziłem się dopiero na drugi budzik, a na trzeci skojarzyłem, że trzeba wstawać. W efekcie spóźniłem się na jutrznię. Pomyślałem, że jako gościowi, ujdzie mi na sucho.

Spokój na klasztornym korytarzu, spokój na dworze. A ledwie wychodzę z pokoju na korytarz, moje nogi jakby same z siebie zwalniają krok. Dotyka mnie głęboka cisza i czystość tego miejsca.


Przed wyruszeniem w dalszą drogę, zostaliśmy, poza mszą, ugoszczeni śniadaniem, które kobiety jedzą w jadalni dla gości, mężczyźni – a więc i ja – w refektarzu. Spodziewałem się posiłku wspólnotowego. Nic z tego, każdy wchodzi i wychodzi, kiedy mu pasuje, siada z daleka od innych. Przynajmniej nie ma tłoku przy szwedzkim stole. Brat Robert, który się nami opiekuje, miły i pomocny, ale niezbyt rozmowny (pewnie ma dużo spraw do ogarnięcia).

– Wielu moich znajomych tu przyjeżdżało, jeszcze od czasów ojca Jana... – zagajam.

– Warszawka – kwituje krótko brat Robert.

– Tak, warszawka... – "Warszawka" przyjeżdża tu na odosobnienia medytacyjne, łączące praktyki chrześcijańskie z metodami zen.


Dziś słoneczny dzień wielkiego wiatru. Idziemy za strzałkami, a nie za GPS-em, zresztą droga jest na razie prosta.


W Krzywiniu Renia, która, ku mojemu zdziwieniu, zostawała tym razem w tyle, oświadcza, że nabawiła się wczoraj kontuzji nogi, i że jednak przerwie wędrówkę i wróci autostopem do domu. Jeszcze mi na odchodnym drogę objaśniła na podstawie mapy w swojej komórce. Pożegnałem ją, poszukałem restauracji, by napić się kawy, a po drodze zabłądziłem. Boczną dróżką wśród łąk (a myślałem, że to skrót do rynku), i zanim z pomocą policjanta znalazłem restaurację, dochodzi już dwunasta. Niezbyt dobre widoki na dotarcie dziś do Leszna, ale po kawie będzie się szło raźniej, więc chyba warto wstąpić.

Wiatrak-koźlak na skraju miasta

Tamtejsza miniatura Lourdes

Na rynku
Od rana ogarnia mnie żal. Mury i medytacyjny spokój klasztoru w Lubiniu... Coś w głębi się odzywa. Może tęsknota po ojcu Janie Berezie, którego osobiście nie poznałem? A teraz znów jestem sam na szlaku, R. zniknęła jak sen złoty – choć z drugiej strony, lubię zwiedzać miasta w pojedynkę. Wtedy bardziej je czuję.

Przed sklepem znikła przez ten czas kolejka. Ano, bo zamknęli. W niedzielę czynne tylko do dwunastej! Ruszam asfaltówką na Miąskowo. Wysokie trawy gną się na wietrze. Co najmniej od Krzywinia pochmurno.

Ciepło w stopy (aż za ciepło), ciepło w głowę (kapelusz plus kaptur od wiatru) – mogę tak iść i iść. Dookoła wielkie przestrzenie. I na ogół cisza.

Nad Maryjeju zacwiła roża...

Miąskowo. Po mojej lewej niesamowicie gęsta ściana dorodnego jęczmienia, ozdobionego czerwonymi makami. Idzie się dość lekko, bo więcej z górki. Zaczyna się Pojezierze Wielkopolskie. Wiatr tak dmie, że ubieram się we wszystko, co mam, choć pewnie temperatura niewiele poniżej 20 stopni.

Wielkopolska Droga Świętego Jakuba jest wyjątkowo urokliwa. Nawet jak już idzie asfaltówką, to jest bardzo mało uczęszczana. A dookoła pola, poprzegradzane licznymi lasami. Przez powłokę chmur coraz śmielej prześwituje słońce.


 

Przytulny, jasny kościół w Świerczynie, pachnący... świerczyną. Cudowny obraz MB Świerczyńskiej ukrył się przede mną – nigdzie nie mogę go dostrzec. Czyżby w głównym ołtarzu? Obraz tam jest tak pociemniały, że nie widzę, co przedstawia.

Obraz w nawie bocznej

Ambona

Wychodzę z kościoła. Wiatr ustał. Idę wzdłuż mega-kurnika, chlewu albo obory. A dalej... piękne ogródki z symbolicznymi tylko płotkami. Szkoda, że nigdzie otwartego sklepu. Na szczęście, mam ziarna słonecznika i dyni – moja żelazna rezerwa. Nie padnę dziś z głodu! 
Wiatr w oczy (a więc znów wieje), ale z górki. Ależ tu pachnie siano! Droga usłana różami usiana makami. Stopniowo zaczynają się coraz większe wzgórza.

Lokalny znak drogowy. W hiszpańskiej Galicji było "Uwaga, kury"    



W Osiecznej wielki parking, w większości zapełniony. Pytam kogoś:

– Dlaczego tu tyle samochodów parkuje? Co tutaj się mieści?

– Jezioro.

To wszystko wyjaśnia. Za parkingiem ośrodek kempingowy, zadbany jak wszystko w okolicy. Jak taka rekreacja, to pewnie i zjeść można? Można! Ach, ten zapach smażonego oleju! Biorę ruskie, poprawiam grzankami czosnkowymi z drugiego bufetu, z chilli i ziołami. Teraz robi się błogo. Można podziwiać jezioro, posuwając się szlakiem w kierunku centrum miasteczka.


 
Coraz rzadziej spotyka się takie zaułki

Za Osieczną, po częściowym okrążeniu jeziora, w drogę leśną. Do celu 11 km, prawie cały czas tym lasem. Dopóki szlak szedł prosto jak strzelił, oznakowanie było wyśmienite. Jak zaczęły się rozjazdy – znikło. Musiałem przejść trzema odnogami po sto, dwieście metrów, i wtedy...


Pomnij: żółte strzałki, nie białe! Nie daj się zwieść.

W lesie bezwietrznie, zieleń bujna, coraz bardziej prześwituje czerwieniejące słońce. W końcu słychać szum jezdni. Wychodząc z lasu, natknąłem się na rosłego mężczyznę koło czterdziestki. Domyślił się, że idę „tam, do Hiszpanii”. Zapytałem go o drogę do centrum - „aby nie szosą”. Zaproponował: „Możesz u mnie przekimać”. Zawrócił ze swojej drogi w las, zaprowadził mnie do swojego domu w pobliskim osiedlu nowoczesnych domów jednorodzinnych, przedstawił zdziwionej żonie. Pierwszy raz w Polsce zdarzyło mi się, że ktoś z ulicy zaprosił mnie na nocleg w jego domu!

Ugościli mnie kolacją, żona się dołączyła i rozmawialiśmy o urokach freelancerstwa i wędrówkach w nieznane (praca „wolnego strzelca” też przecież taką jest). W międzyczasie przemknęło dwoje dzieci gospodarzy. Już się zmierzchało, żona poszła na górę pomagać córce w przygotowaniu do sprawdzianu. Mąż też po chwili tam zniknął, wrócił wielce zaambarasowany.

– Wiesz, głupia sytuacja...

Okazało się, że córka źle znosi obecność obcych w domu, mogłaby całą noc płakać. Znaczy się... No tak, jednak nie będę mógł tu zostać. A tymczasem noc zapada, do centrum jeszcze ze trzy kilometry. Dusza-człowiek zaczął czegoś szukać w smartfonie.

– Wiesz co? Tu niedaleko jest motelik. Zapłacę za ciebie, przecież obiecałem ci nocleg.

Mój protest nie brzmiał przekonująco. Człowiek honoru. Obiecał, to... Tak właśnie zrobił. Zaprowadził mnie do „Hotelu Grant” (sądząc po wyposażeniu, nie najtańszego, choć z zewnątrz wygląda nader skromnie). Załatwił i zapłacił tak dyskretnie, że nawet się nie dowiedziałem, ile. Teraz to ja się zawstydziłem: taki gest... I to mimo że, jak już na początku się przyznałem, nie idę non-stop do Santiago – przeciwnie, jutro wracam do Warszawy, i jeszcze nie wiem, kiedy będę kontynuował. Droga dba o pielgrzymów. Za pośrednictwem ludzi o otwartym sercu i szerokim geście. Słyszałem od innych pielgrzymów o takich historiach gdzieś w zamożnej Szwajcarii czy Francji, ale tu? Na Drodze Wielkopolskiej? W Lesznie – stolicy polskiego żużlu i szybownictwa.

Rano, po kawie na "Orlenie", kontynuuję Drogę aż do stacji kolejowej. Mam wrażenie, że im bardziej na zachód (Polski), tym śmielej jest oznakowana w terenie.

Kościół czy …?

Szlak poprowadzony szerokimi ścieżkami pieszo-rowerowymi i spokojnymi ulicami. Zrobili wręcz taką promenadę przez całe (?) miasto, jak w niektórych miastach na Camino w Hiszpanii. W końcu zgubiłem szlak, a nadal gęsto ścieżki rowerowe!



Idę w swoją stronę, a dotykam życia tak wielu osób – Renia, rowerzysta-caminowicz, rolnicy z Rąbinia od Reni, ksiądz w Żabnie, brat Robert, mój wczorajszy dobroczyńca... A w końcu kobieta w pociągu, zajmująca trzy siedzenia (w tym moje), bo w domu nie mogła spać ostatniej nocy. Nie miałem nic przeciwko, bo poza nami nie było nikogo w przedziale. Zaczęło się od ulotki, która mi wypadła, i wywiązała się długa rozmowa o drodze do zdrowia i życiowych przemianach. Straciła naprawdę szczęśliwą pracę, a potem, przez sześć tygodni, co tydzień przyplątywało się nowe schorzenie. Odczytała przesłanie: to się nazywa sygnał pobudki!

Kolejny etap na tej trasie 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz