wtorek, 3 sierpnia 2021

Etap P9D: Zagożdżon - Maryno

Tytułowy Zagożdżon to dawna nazwa miasta Pionki. Zaskoczył mnie widok stacji. Nie wiem, czy nie doszedłem poprzednio aż do Pionek Zachodnich. Ale mniejsza o to. Gdzie wysiadłem, stąd idę. Stare domeczki, na nich szyldy: „Fryzjer”, „Szewc”, „Sklep elektryczny” – wszystko bardzo skromne, być może niezmienione od stu lat, jakbym się cofnął do dzieciństwa. Nie sto lat, ale też sporo, też inna epoka. I pan wiozący złom wózkiem dziecięcym. Zupełnie tamte czasy! No i czekanie na przejeździe na przejazd pociągu towarowego, z charakterystycznym rytmem stukotu kół na stykowych jeszcze torach. A za torami niedaleko targ: świeże warzywa i owoce, sukienki i tak dalej, jak to na targu. A w handlowym zgrupowaniu pawilonów za urzędem miasta, w filii Oskroby, jagodzianka jak za dawnych czasów, porządnie nadziana – tylko że na ciepło.

W poszukiwaniu papierniczego (potrzebuję notesiku!) szukam stacji Pionki Zachodnie i, trochę za daleko poszedłszy, spotkanie z sympatyczną, młodą, pogodną i bardzo zrównoważoną nordic-walkerką. Zważała na każde słowo, na swój stan ducha. Może warto, żebym coś od niej podłapał... W każdym razie, dobry omen na początek dnia.


Pionki - stolica płyt gramofonowych

Wszystko to jednak zajęło mi trochę czasu, a kiedy w końcu wyruszyłem lasoparkiem w stronę zielonego szlaku, okazało się, że zdążyłem już zgubić mapę z naniesionymi przeze mnie szlakami. Prosząc Opatrzność o pomoc, starałem się cofnąć do wszystkich miejsc, które odwiedziłem ostatnio. Czekała na mnie tam, gdzie kupowałem tę pyszną jagodziankę.

O dziwo, wszedłem w las tam, gdzie trzeba. Jednak znak szlaku zielonego (którym idę) pokazał się jeden jedyny raz, żółtego – dwa razy. Idę „na azymut". Jak się okazało, niezbyt trafnie wyznaczony. Mimo najlepszych chęci, żeby wyjść na południe od wsi Żdżary, wygląda na to, że wyszedłem na północ od niej – nie potrafię ocenić odległości w lesie i ocenić, kiedy pora skręcić – jeśli szlak nie jest dobrze oznakowany. Znów godzina, półtorej w plecy w stosunku do pierwotnego planu

Przechodzę przez tory obok stacji Jedlnia Kościelna. Ogólnie pogodnie, ale teraz znów się chmurzy – i jaka niesamowita, prawie absolutna cisza! Tylko z rzadka jakieś pojedyncze ćwierknięcia albo stukot pociągu. Szlak początkowo jak strzelił, nieuczęszczaną drogą asfaltową, znakowany oszczędnie – i dawno. Od przejazdu przez rozebrany już tor znaki świeże, wyraźne – i odpowiednio często rozmieszczone. To dobrze, bo dalej trasa nieoczywista. Las, jak w wielu innych miejscach, niezbyt gęsty – sosna, liściasty podszyt, jagodziny.

Maryno. Pytając o drogę i klucząc, znalazłem posiadłość znajomego. Wielka posiadłość – urządzona jak park pełen przestrzeni – wyobrażam sobie, że podobnie wyglądały pierwsze buddyjskie klasztory, jeszcze za czasów Buddy.


Planowałem tu być około dwunastej, dotarłem na szesnastą, a odchodzę o 17.30. Głodny, bo w czasie, gdy ja zwiedzałem rozległy ogród, tipi i „indiańską” altanę, im się ugotowała fasolka, zjedli i pozamiatane. Owszem, wcześniej, częstując mnie herbatą, spytano mnie, czy jestem głodny, ale wtedy jeszcze nie byłem, a teraz mi głupio powiedzieć, że coś bym zjadł. A na nocleg do Skaryszewa też pewnie nie zdążę (cholerna połowiczność!). Ale może Źródełko ma dla mnie coś innego, też dobrego?

Dlaczego, żegnając się ze znajomym (bo, mimo zajętości, akurat się pojawił, gdy odchodziłem), nie poprosiłem go o coś do jedzenia? Nie chcę przyznać się przed nim i sobą samym, że on coś ma, a ja tego potrzebuję? A przecież kogoś innego, równiejszego mi statusem finansowym, pewnie bym poprosił bez zbytniego skrępowania... Oczywiście, mam swoje orzeszki i ciasteczka, ale ciepły posiłek właśnie teraz bym docenił... Czegoś się o sobie dowiedziałem.


Mam iść na południe, ale wydaje mi się, że jedyna droga wyjścia prowadzi na północ. Jakoś obejdę przez las, tłumaczę sobie. Drugi raz zgubiłem mapkę – tym razem w lesie. I długo błądziłem w jej poszukiwaniu. Mapę znalazłem, poszedłem dalej. Dróżka zamieniła się w ścieżkę, ścieżka w brak ścieżki, a z powrotem już nie ma dróżki! To miejsce jest jak zaklęte. I tylko z daleka dobiega muzyka ze stadniny koni, którą mijałem.

Bunkier ze śladami zagospodarowania, porzucony park linowy.. Dziwy kryje Maryno.

Część mnie chyba nie chciała stąd odchodzić, może stąd to błądzenie. Dom zajęty przez gości, ale może pozwolą przenocować np. w tipi? W końcu przełamałem opory i zadzwoniłem. Gospodyni nie odmówiła mi. Nocleg w tipi, uszytym i rozstawionym zgodnie z zasadami sztuki i best practices w tej materii. Tyle, że dużo większe (co najmniej ze dwa razy wyższe) i z solidną podłogą z oszlifowanych, nowych desek. Tego Indianie raczej nie mieli (a w każdym razie, nie mieli gwoździ do jej mocowania!) Przed tipi, dwa słupy totemowe – jeden obalony, wydrążony – niczym przez termity – przez gniazdo os!



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz