Po drodze napotykam nieopodal kilkoro młodych na pogodnym spacerze. Machają mi. Odmachuję i kroczę dalej, ale trochę za szybko. Włączył mi się niepokój, związany z miejscami, gdzie nocowałem bez pozwolenia właścicieli. Z trudem przywołuję się do medytacji w chodzeniu.
Na zachód, a potem, przy pierwszej okazji, południe. Po kolejnych dwóch zakrętach, prosto jak strzelił. Cicho. Tylko w oddali pojedyncze odgłosy: koguty, jakieś polne ptaszki, odległa szosa, samoloty, po bokach cudownie bujna roślinność łąkowa, za nią spłowiałe pola lub kawałeczki lasu. Idylla.
Charakterystyczny element roślinności tych okolic zauważyłem wczoraj, i dziś znowu: dzikie wino płożące się po ziemi (a może to jakaś inna roślina, o do złudzenia podobnych liściach?)
Jak wczoraj przemierzało się dystans bardzo wolno, tak dziś – bardzo szybko. Już po godzinie byłem w Budach Niemianowskich, a po dwóch docieram do szosy radomskiej. W Kuczkach zaopatruję się w picie i mini-ptysia.
– Tylko jeden? – młoda sprzedawczyni z przejęciem zachwala ciastko: – Będzie pan z niego zadowolony.
– Skoro pani tak poleca, proszę o jeszcze jednego.
Rzeczywiście, było warto. Takiego właśnie kształtu ptysie, tylko oblane czekoladą, nazywano kiedyś grzybkami.
Teraz idę w swoim tempie (tzn. powoli i na luzie). Z nieba pokropuje, ale minimalnie. W kościele św. Józefa w Kuczkach przy wejściu schludne pudełko z łacińskim napisem, w środku maseczki dla wchodzących wiernych (trwa pandemia!) Na zewnątrz – co za cisza!
Kropi coraz gęściej. A ja odczuwam już zmęczenie. A więc pod następnym sklepem „ABC” (są w co drugiej wsi, bliźniaczo podobne!) Przy stole, pod daszkiem, jak rasowy żul siadam sobie z butelką, tyle że mam w niej napój „Tymbark”. Dziwnie mnie skroń pobolewa. Mam wrażenie, że z każdym krokiem wszystko mi się rusza. Czaszka się rozkleiła, czy co?
No i rozpadało się. Dałem sobie kilka minut odpoczynku. Trochę deszcz zelżał, ale zaraz znowu się wzmógł. Idę w dalszą drogę, przecież mam płaszcz. Niebawem deszcz zmniejszył się z powrotem do bardzo rzadkiej mżawki, a potem całkiem ustał. Przez większość czasu droga pusta i cicha, i cały czas jest dość ciepło.
Wojsławice, Bogusławice, Kazimierówka, Wymysłów... Przy drodze m.in. różowa koniczyna, rumianek, dziurawiec... Robi się coraz cieplej, tak że zmieniam buty z cholewką na sandały. Na dodatek, w tym momencie przebija się słońce. Asfalt przechodzi w drogę polną. Niektórych ścieżek i dróg, co są na mapie, nie ma, ale te, które były, doprowadziły mnie tam, gdzie trzeba.
Skaryszew. Ok. 14.30 docieram na rynek – miałem tu być wieczorem. Wczoraj albo dzisiaj, ale wieczorem. Znowu kropi a równocześnie prześwieca blask słońca. I znowu trafiam na wizytę biskupa, jak się dowiaduję z krótkiej pogawędki z proboszczem miejscowego Kościoła Stacyjnego, wielkim entuzjastą Camino de Santiago. Chce mi podarować przewodnik po Drodze Świętokrzyskiej. Odmawiam, bo to kolejne dekagramy do dźwigania. Przeglądam go tylko przez chwilę – czy dobrze sobie naniosłem trasę na mapkę?
I znowu (jak w Poznaniu Głuszynie), dokładnie w momencie, gdy zwiedzałem kościół, zaczęła się msza, i to celebrowana przez biskupa, który też dziś przyszedł tu jako pielgrzym. A ja jestem jedynym jej uczestnikiem w tej części kościoła! (parę osób jeszcze z boku ołtarza, niewidocznych za rogiem). Może po to tak wszystko dziwnie zsynchronizowało się w czasie, włącznie z lodami, które zjadłem na rynku przed zapukaniem do drzwi domu parafialnego?
Powtórka z wczoraj: nie powiedziałem księdzu, że naprawdę bym chciał tu przenocować – wydało mi się wprost nieprzyzwoite o trzeciej po południu prosić o nocleg. Nie miałem dobrego kontaktu z tym, czego moje wnętrze pragnie. Rozum mówił: idziemy dalej, do wieczora jeszcze kilka godzin, a do tego zrobiło się pogodnie. Zatem przed siebie!
Po odpoczynku, frytkach i kawie idzie się dość lekko i rączo. Wniosek: trzeba robić odpoczynki – powiedzmy, co trzy godziny – bo najważniejsze, jak czuje się kręgosłup. Ale i wszystko inne wraca do normy, jeśli ma kiedy.
Piękna pogoda na wędrowanie: ciepło ale nie gorąco, bez opadów i bezwietrznie, pochmurno ale dużo światła słonecznego dociera.
Drzewo ... i jego anioł |
Najpierw prowadzą mnie muszelki, potem żółte strzałki. Wielkie. Malowane niewprawną ręką, ale – co najważniejsze – rzetelnie. Są wszędzie tam, gdzie ich potrzeba, no i są jednoznaczne, co wcale nie jest regułą na Camino, zwłaszcza w Polsce. Nawet, hiszpańskim zwyczajem, jest znak X w miejscu, gdzie nie należy iść. Ale zaraz są też – zwyczajem polskim – strzałki tam, gdzie iść należy.
Strzałki bardziej rzucają się w oczy niż muszelki. Z drugiej strony, te ostatnie są bardziej oczywistym i niewątpliwym znakiem szlaków świętego Jakuba. Tu oznakowanie jest wręcz doskonałe. Mógłbym nie mieć mapy! (choć cieszę się, że mam).
Skrajem lasu i wsi Podolszyn. Na samym końcu w lewo, w las. Las prawie całkiem cichy. Ptaki zakończyły okres godowy czy wyprowadziły się z tych okolic, poleciały za chlebem do miast? Odzywają się pojedyncze osobniki – może ostatni samotni kawalerowie?
Wilczna. Słońce tuż nad horyzontem. Dom sołtysa. Zachodzę. Wychodzi starszy pan. Pytam, gdzie tu o nocleg można zapytać.
– Tu to nie, w domu sześcioro dzieci. Ja z miłą chęcią, ale wie pan: dzieci jak to dzieci.
– A gdzie mógłbym zapytać?
– Tam na końcu wsi, zapytać pan może...
Poszedłem, zapytałem.
– Ja tu nie jestem decyzyjny...
– A może by zapytać osoby decyzyjnej? Chyba że to niezręcznie...
Pan nie namyślał się długo:
– Za parę minut przyjedzie żona, to pan zapyta.
Postałem tych parę minut, nawet niedługo. Rzeczywiście, przyjechała. Zapytałem. Poszła naradzić się z mężem. Odpowiedź była pozytywna. Okazało się, że widziała mnie, jak szedłem, i coś ją tknęło, że może u nich będę nocował. Rodzina wielodzietna i pobożna, chłoporobotnicza. Dzieci chwilowo nie ma w domu.
– Pan sam tak idzie? Właściwie, nigdy nie jesteśmy sami. Zawsze z Bogiem...
Kolacja, śniadanie, rozmowy... Co najważniejsze, ciepły tapczan; mój śpiwór też się przydał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz