środa, 4 sierpnia 2021

Etap P10D: Maryno - Skaryszew - Wilczna

 

Skaryszew. Ok. 14.30 docieram na rynek – miałem tu być wieczorem. Wczoraj albo dzisiaj, ale wieczorem. Znowu kropi a równocześnie prześwieca blask słońca. I znowu trafiam na wizytę biskupa, jak się dowiaduję z krótkiej pogawędki z proboszczem miejscowego Kościoła Stacyjnego, wielkim entuzjastą Camino de Santiago. Chce mi podarować przewodnik po Drodze Świętokrzyskiej. Odmawiam, bo to kolejne dekagramy do dźwigania. Przeglądam go tylko przez chwilę – czy dobrze sobie naniosłem trasę na mapkę?
 
Rano w oddali szum jakby morza. Od Bałtyku dzielą nas setki kilometrów. Mimo to, odległe odgłosy (szosa? las?) zlewają się w coś, co nieodparcie przypomina szum przyboju... Wspaniale będzie ruszać właśnie stąd.

Po drodze napotykam nieopodal kilkoro młodych na pogodnym spacerze. Machają mi. Odmachuję i kroczę dalej, ale trochę za szybko. Włączył mi się niepokój, związany z miejscami, gdzie nocowałem bez pozwolenia właścicieli. Z trudem przywołuję się do medytacji w chodzeniu.

Na zachód, a potem, przy pierwszej okazji, południe. Po kolejnych dwóch zakrętach, prosto jak strzelił. Cicho. Tylko w oddali pojedyncze odgłosy: koguty, jakieś polne ptaszki, odległa szosa, samoloty, po bokach cudownie bujna roślinność łąkowa, za nią spłowiałe pola lub kawałeczki lasu. Idylla.

Charakterystyczny element roślinności tych okolic zauważyłem wczoraj, i dziś znowu: dzikie wino płożące się po ziemi (a może to jakaś inna roślina, o do złudzenia podobnych liściach?)


Jak wczoraj przemierzało się dystans bardzo wolno, tak dziś – bardzo szybko. Już po godzinie byłem w Budach Niemianowskich, a po dwóch docieram do szosy radomskiej. W Kuczkach zaopatruję się w picie i mini-ptysia.

– Tylko jeden? – młoda sprzedawczyni z przejęciem zachwala ciastko: – Będzie pan z niego zadowolony.

– Skoro pani tak poleca, proszę o jeszcze jednego.

Rzeczywiście, było warto. Takiego właśnie kształtu ptysie, tylko oblane czekoladą, nazywano kiedyś grzybkami.


Teraz idę w swoim tempie (tzn. powoli i na luzie). Z nieba pokropuje, ale minimalnie. W kościele św. Józefa w Kuczkach przy wejściu schludne pudełko z łacińskim napisem, w środku maseczki dla wchodzących wiernych (trwa pandemia!) Na zewnątrz – co za cisza!

 Kropi coraz gęściej. A ja odczuwam już zmęczenie. A więc pod następnym sklepem „ABC” (są w co drugiej wsi, bliźniaczo podobne!) Przy stole, pod daszkiem, jak rasowy żul siadam sobie z butelką, tyle że mam w niej napój „Tymbark”. Dziwnie mnie skroń pobolewa. Mam wrażenie, że z każdym krokiem wszystko mi się rusza. Czaszka się rozkleiła, czy co?


No i rozpadało się. Dałem sobie kilka minut odpoczynku. Trochę deszcz zelżał, ale zaraz znowu się wzmógł. Idę w dalszą drogę, przecież mam płaszcz. Niebawem deszcz zmniejszył się z powrotem do bardzo rzadkiej mżawki, a potem całkiem ustał. Przez większość czasu droga pusta i cicha, i cały czas jest dość ciepło.




Wojsławice, Bogusławice, Kazimierówka, Wymysłów... Przy drodze m.in. różowa koniczyna, rumianek, dziurawiec... Robi się coraz cieplej, tak że zmieniam buty z cholewką na sandały. Na dodatek, w tym momencie przebija się słońce. Asfalt przechodzi w drogę polną. Niektórych ścieżek i dróg, co są na mapie, nie ma, ale te, które były, doprowadziły mnie tam, gdzie trzeba.

 Skaryszew. Ok. 14.30 docieram na rynek – miałem tu być wieczorem. Wczoraj albo dzisiaj, ale wieczorem. Znowu kropi a równocześnie prześwieca blask słońca. I znowu trafiam na wizytę biskupa, jak się dowiaduję z krótkiej pogawędki z proboszczem miejscowego Kościoła Stacyjnego, wielkim entuzjastą Camino de Santiago. Chce mi podarować przewodnik po Drodze Świętokrzyskiej. Odmawiam, bo to kolejne dekagramy do dźwigania. Przeglądam go tylko przez chwilę – czy dobrze sobie naniosłem trasę na mapkę?


I znowu (jak w Poznaniu Głuszynie), dokładnie w momencie, gdy zwiedzałem kościół, zaczęła się msza, i to celebrowana przez biskupa, który też dziś przyszedł tu jako pielgrzym. A ja jestem jedynym jej uczestnikiem w tej części kościoła! (parę osób jeszcze z boku ołtarza, niewidocznych za rogiem). Może po to tak wszystko dziwnie zsynchronizowało się w czasie, włącznie z lodami, które zjadłem na rynku przed zapukaniem do drzwi domu parafialnego?

Powtórka z wczoraj: nie powiedziałem księdzu, że naprawdę bym chciał tu przenocować – wydało mi się wprost nieprzyzwoite o trzeciej po południu prosić o nocleg. Nie miałem dobrego kontaktu z tym, czego moje wnętrze pragnie. Rozum mówił: idziemy dalej, do wieczora jeszcze kilka godzin, a do tego zrobiło się pogodnie. Zatem przed siebie!


Po odpoczynku, frytkach i kawie idzie się dość lekko i rączo. Wniosek: trzeba robić odpoczynki – powiedzmy, co trzy godziny – bo najważniejsze, jak czuje się kręgosłup. Ale i wszystko inne wraca do normy, jeśli ma kiedy.

Piękna pogoda na wędrowanie: ciepło ale nie gorąco, bez opadów i bezwietrznie, pochmurno ale dużo światła słonecznego dociera.

Drzewo ... i jego anioł

Najpierw prowadzą mnie muszelki, potem żółte strzałki. Wielkie. Malowane niewprawną ręką, ale – co najważniejsze – rzetelnie. Są wszędzie tam, gdzie ich potrzeba, no i są jednoznaczne, co wcale nie jest regułą na Camino, zwłaszcza w Polsce. Nawet, hiszpańskim zwyczajem, jest znak X w miejscu, gdzie nie należy iść. Ale zaraz są też – zwyczajem polskim – strzałki tam, gdzie iść należy.

Strzałki bardziej rzucają się w oczy niż muszelki. Z drugiej strony, te ostatnie są bardziej oczywistym i niewątpliwym znakiem szlaków świętego Jakuba. Tu oznakowanie jest wręcz doskonałe. Mógłbym nie mieć mapy! (choć cieszę się, że mam).

Skrajem lasu i wsi Podolszyn. Na samym końcu w lewo, w las. Las prawie całkiem cichy. Ptaki zakończyły okres godowy czy wyprowadziły się z tych okolic, poleciały za chlebem do miast? Odzywają się pojedyncze osobniki – może ostatni samotni kawalerowie?

Wilczna. Słońce tuż nad horyzontem. Dom sołtysa. Zachodzę. Wychodzi starszy pan. Pytam, gdzie tu o nocleg można zapytać.

Tu to nie, w domu sześcioro dzieci. Ja z miłą chęcią, ale wie pan: dzieci jak to dzieci.

A gdzie mógłbym zapytać?

Tam na końcu wsi, zapytać pan może...

Poszedłem, zapytałem.

Ja tu nie jestem decyzyjny...

A może by zapytać osoby decyzyjnej? Chyba że to niezręcznie...

Pan nie namyślał się długo:

Za parę minut przyjedzie żona, to pan zapyta.

Postałem tych parę minut, nawet niedługo. Rzeczywiście, przyjechała. Zapytałem. Poszła naradzić się z mężem. Odpowiedź była pozytywna. Okazało się, że widziała mnie, jak szedłem, i coś ją tknęło, że może u nich będę nocował. Rodzina wielodzietna i pobożna, chłoporobotnicza. Dzieci chwilowo nie ma w domu.

Pan sam tak idzie? Właściwie, nigdy nie jesteśmy sami. Zawsze z Bogiem...

Kolacja, śniadanie, rozmowy... Co najważniejsze, ciepły tapczan; mój śpiwór też się przydał.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz