poniedziałek, 9 sierpnia 2021

Etap P15D: Łagów - Raków - Kotuszów

Na zakręcie najpierw dwa bociany. Gdy stanąłem, by zrobić zdjęcie, zorientowały się, i wzbiły się w powietrze, każdy w inną stronę. A zaraz potem zagadnął mnie pan po sześćdziesiątce, w eleganckiej błękitnej koszuli, bardzo rozmowny. Zobaczył, że idę boso (szedłem boso, bo sandały mi wczoraj namokły i nieprzyjemnie cmokają na asfalcie): – Tak jak teraz, to w sam raz. Jeszcze asfalt nie parzy – po czym, zwracając uwagę na bociany: – Z rana tu przyleciały na śniadanie; widać, coś na tej łące znalazły!


 
Hołd wdzięczności Chrystusowi i Matce Bożej
(Rynek)

Miasteczko Łagów okazuje się spore. Przy rynku cztery sklepy z pieczywem i pięć ogólnospożywczych. Najwidoczniej Łagowianie lubią pieczywo – i mają wybredny gust. Np. pieczywa cukierniczego jest wiele rodzajów, w tym takie, który nie ma gdzie indziej, np. „rogaliki tatrzańskie” i „pierożki z serem” (pieczone). W jagodziankach duża konkurencja... Nie brakuje też butików z odzieżą. A bankomat – dyskretnie ukryty w podwórzu za urzędem miasta – wypłaca przyzwoicie, także dziesięciozłotówkami.

 Dobre te łagowskie ciasteczka. Z jednej strony żałuję, że nie kupiłem więcej, z drugiej – to już byłoby łasowanie. Może jeszcze po drodze spotkam coś z tutejszych piekarń?


Pogoda w sam raz do wędrowania. Jest ciepło, chociaż jeszcze bez upału. Po tej stronie Gór Świętokrzyskich szlak jakubowy jest znaczony o wiele bardziej enigmatycznie – np. tu: na rogu, dwuznacznie. Ta muszelka może oznaczać, że dalej prosto (żadnej strzałki!), ale może też, że w lewo – tak by sugerował szczyt muszelki. A nie można było przykleić albo namalować jednej wyraźnej strzałki? Obstawiam, że w lewo. Najwyżej będzie trzeba wracać.

Okazało się (choć dopiero za następnym zakrętem), że wybrałem dobrze. A na zakręcie najpierw dwa bociany. Gdy stanąłem, by zrobić zdjęcie, zorientowały się, i wzbiły się w powietrze, każdy w inną stronę. A zaraz potem zagadnął mnie pan po sześćdziesiątce, w eleganckiej błękitnej koszuli, bardzo rozmowny. Zobaczył, że idę boso (szedłem boso, bo sandały mi wczoraj namokły i nieprzyjemnie cmokają na asfalcie): – Tak jak teraz, to w sam raz. Jeszcze asfalt nie parzy – po czym, zwracając uwagę na bociany: – Z rana tu przyleciały na śniadanie; widać, coś na tej łące znalazły!

Wymieniliśmy wspomnienia z różnych stron Polski. Do Wrocławia przyjeżdżał w latach 60-tych, specjalnie po garnitury z „Intermody” na Świdnickiej. Gładka asfaltówka, którą teraz idę, jeszcze dwadzieścia lat temu po deszczu zamieniała się w błoto po kolana... Pamięta też, jak pracując w ochronie na jedynej uczelni w Opolu, wspierał studentów w 1968.

Romantycznie wspominając swoje pobyty na Śląsku Górnym i Dolnym, rzuca niemieckimi nazwami miast: Hindenburg, Krajcburg, Breslau... Nie było kiedy zapytać, czy ma niemieckie pochodzenie (choć jest stąd).


Przydrożny stragan – swojski element Camino.

Polecił mi skrót (minimalny) drogami polnymi, ale stwierdziłem, że wolę trzymać się ubitej drogi i znaków szlaku, które z rzadka ale jednak się pojawiają. Asfalt, którym nikt nie jeździ – jedna z idealnych nawierzchni szlaku pielgrzymkowego. Bardzo ciepło, ale zdarza się cień i powiew chłodnego wiatru. Szosa idzie mini-wąwozem, teraz zacienionym. Drzewa (chyba topole) pachną..

 
Zabytkowa studnia, przy której odpoczywałem

 Wiejski kościół w Bardzie, z nadzwyczaj ekspresyjną rzeźbą Ukrzyżowanego.

***

Wyprzedzają mnie trzy gimnazjalistki na rowerach, z nimi jedzie dziwna muzyka, mocno rytmiczna i mechaniczna. Z wesołej rozmowy wyraźnie dociera do mnie tylko rzucane co jakiś czas słowo na „k”... A tak niewinnie wyglądają!


A teraz punkt przełomowy: asfalt się kończy (dochodząc do innego, w poprzek), szlak rowerowy skręca. A nasz prosto, wchodzi na dróżkę leśną. Nad ziołami uwija się motyl cytrynek. W lesie orzeźwiająca wilgoć. To dobrze, bo mnie kończy się picie, a w Bardzie w zasadzie nie miałem u kogo uzupełnić. Bardzo wilgotno, ale z początku nie grząsko. Niebawem jednak kluczę wśród kałuż. Jak zwykle (poza rejonem Łysogór) nie spotykam żadnego innego wędrowca. Oznaczenie drogi, choć na pozór chaotyczne i niepewne, pojawia się jednak w miejscach, gdzie jest najbardziej potrzebne.

Przez kolejną kałużę zgrabny skok... Doskoczyłem, ale miejsce lądowania jest śliskie. Moja torba i pół tyłka – chlup w mętną kałużę! Listowie nie wyciera, tylko rozmazuje. Pozostaje czekać, aż samo zaschnie na słońcu, a wieczorem wyprać... A za chwilę już w górę, bez kałuż. Na skraju polany widzę dwa wielkie mrowiska. Parę kroków dalej – następne dwa, i jeszcze dwa były na samym początku. Zrobiłem kolejną pauzę, by podsuszyć rzeczy. Przy okazji, zjadam obiad (zrobiona rano sałatka) i obcinam paznokcie u stóp.

Mrówcza polana

 Przy kolejnej polanie szlak przestaje iść najkrótszą drogą, tylko skręca na Rembów. Dzięki temu mam szansę zobaczyć po drodze ruiny zamku z XIV wieku. Zapytałem o nie staruszkę na rowerze. Pokazała mi łączkę, kładkę, drugą łączkę, a dalej strona górka! Tak się zaangażowała, że choć, jak sama mówiła, ten zamek to „nic specjalnego”, było mi głupio się wycofać. Plecak położyłem za drzewem i wspiąłem się na zamkową górę, choć sandały to nie najlepsze obuwie do wspinaczki.

Właściwie ostały się tylko małe fragmenty kamiennego muru, porastające lasem, no ale fakt: są to pozostałości zamku!


 

W rozległym ośrodku młodzieżowym poprosiłem o wodę.

– Nie wiem, którędy tu szlak idzie... – zaczął mój dobroczyńca.

– Wzdłuż ogrodzenia, o tam.

– A to wyjdzie pan bramą z tej strony.

Nie szło odmówić. Ta droga jednak wyszła na dróżkę leśną, a nie szlakową, więc to może nie ta sama (powinienem był się cofnąć do pierwszej bramy). Ale jeśli to nie ona, to i tak jestem pomiędzy dwiema drogami prowadzącymi do Rakowa, więc raczej tam trafię! A w tym rzadkim lesie jest cicho i przyjemny chłód. Tylko, że ścieżka dochodzi do parowu, którego dnem płynie potok. Muszę się przeprawić na drugi brzeg. Znów wspieram się kosturem. Nieoceniony na nierównościach terenu. Potem jednak długo błądzę, już stroniąc od bezdroży. 

 

Wreszcie Raków. Parterowe domy przetykane piętrowymi. Na początku swojej miejskości Raków był stolicą ruchu reformacyjnego braci polskich, zwanych potocznie „arianami” (ze względu na nieuznawanie dogmatu o Bogu w trzech osobach). Jedyny zabytek po nich, o którym miejscowi wiedzą, to Dom Wójta nieopodal rynku. Niestety, spóźniłem się na jego zwiedzanie (o ponad godzinę). Jest jeszcze bar „Arianka” na rogu rynku od strony Domu Wójta właśnie (nieczynny). Biją dzwony w kościele. Afisz oferuje noclegi. Ale to za wcześnie, jak na mnie.

Dom Wójta


 Szlak obchodzi rynek dookoła i wyprowadza na południowy wschód. Skończyła mi się mapa. Pytam o drogę na Szydłów. Za drugim kościołem (na górce) w prawo. A szlak wiedzie prosto. Decyzja! Chłopcy pod kościołem pokazują mi mapę w smartfonie. Odległość mniej więcej ta sama, ok. 10 km zarówno do Szydłowa (odrobinę dalej w linii prostej) jak i do Kotuszowa (tam za to droga nie całkiem prosta, ale tam, myślę sobie, poprowadzi mnie szlak, i chyba nie będę iść cały czas drogą – jakże się myliłem!). No i dokończę, jak należy, Świętokrzyską Drogę Św. Jakuba, dojdę do następnego szlaku (Droga Małopolska). Zresztą Szydłów chciałbym zwiedzić za dnia, a tu za dwie godziny zachód słońca. Wybieram drugi wariant.


Widok z mostu na rzekę Łagowicę

 Szlak prowadzi za rondo prosto... właśnie ruchliwą szosą, i nie widzę, żeby ją zostawiał – w ogóle go potem już nie widzę. Kilometr za kilometrem, tir za tirem. Prawdopodobnie szlak w którymś miejscu przeszedł na prawą stronę szosy i niepostrzeżenie skręcił w kierunku jeziora Chańcza (nie mylić z Hańczą), a potem idzie do Kotuszowa przyjemnymi ścieżynami. 


A ja się nie domyśliłem, bo nie mam mapy, i teraz zaiwaniam aż do miejsca (wreszcie, na skraju ogromnego sadu śliwkowego, ludzie – koniec języka...), gdzie do Kotuszowa skręca się pod kątem prostym. Dobre i to, ale jest coraz później, asfalt (choć już nieuczęszczany) się dłuży... Po lewej sad – to zagłębie jabłek, śliwek, i jak się zdaje, pomidorów). Sady przeszły w lasy – młode, pachnące sośninami – droga wciąż naprzód i w dół, lecz żadnej wsi na jej końcu nie widać. Deszczyk popaduje, ale tak na aby aby, nie tak na fest. Słodka woń dojrzewających śliwek. Przed niektórymi stoją auta – ekipy zbierają owoce



Wieczorna zorza nad jeziorem Chańcza

Kotuszów. Około pół do dziesiątej dotarłem pod kościół stacyjny. Wielki afisz o roku jubileuszowym świętego Jakuba. Dzwonię do domu naprzeciwko, który, wysoko sklepiony, wygląda zdecydowanie jak plebania, choć nie świadczy o tym żaden szyld. Jest ciemno, i choć miałem wrażenie, że coś (ktoś?) tam się w środku rusza, nikt do drzwi nie podchodzi. Dzwonię trzy razy. Bez skutku. Może jest tylko gospodyni księdza, która się boi otworzyć, a ksiądz poszedł do Częstochowy?

Większość domów w Kotuszowie ciemna, wieś wcześnie chodzi spać. Świeci się w domu oznaczonym bardzo ładnym szyldem „Gospodarstwo agroturystyczne”, ale ani żadnej furtki z klamką, ani dzwonka. 

Numeru telefonu też nigdzie nie widzę. Twierdza zamknięta, mosty zwiedzione... Po prostu, zero kontaktu z państwem gospodarstwem. Cóż ma uczynić wyrzutek, który nie zdołał wcześniej dojść? Przeszło mi przez myśl, żeby rozłożyć karimatę na terenie kościelnym albo Placu im. ks. Sobczyka (na tyłach kościoła), jest tu obszerna wiata, ławy i stoły.

U znajomych też otwiera się bramę ze skobla. Wpuściłem się do środka, zaszedłem za dom, pod drzwi. Gospodyni nie robi o to wielkiego skandalu, i nawet, wyraźnie zakłopotana, wyraża przekonanie, że pielgrzymowi należałoby pomóc, ale dziś akurat wyjątkowo wszystkie miejsca ma zajęte. Trudno. Już wypatrzyłem inną opcję.

Wiata, czy też raczej wielka altana na placu księdza okazała się świetnym schronieniem na noc. Świeże powietrze, a równocześnie dach nad głową na wypadek deszczu, no i oddalona trochę od ulicy. Stoły szerokie, można się ułożyć tak, żeby latarnie nie dawały po oczach.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz