sobota, 7 sierpnia 2021

Etap P13D: Bodzentyn - Łysica - Huta Szklana


Uczyłem się w szkole, że najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich ma 612 metrów n.p.m. Ostatnio jednak dostał „podwyżkę”: wierzchołek dotąd uważany za najwyższy ma, jak wykazały najnowsze pomiary, 613,3 m, a jeszcze wyższy jest wierzchołek wschodni – Skała Agaty: 613,9 m. Szlak go omijał, ale w takiej sytuacji musiano wydeptać tam ścieżkę :)

  Dziś, w sobotę, od rana słonecznie. Tylko dlaczego tu nic nie schnie? Ani buty, które gospodyni trzymała na piecu, ani nawet mój błyskawicznie schnący ręcznik turystyczny, ani uprane nogawki spodni, które wcześniej schły nawet w mżawce... Grunt, że nocleg spokojny, suchy, ciepły, miękki i higieniczny. Rano gospodyni spisuje mnie i inkasuje. A na dworze słońce, radość!


Na rynku robię obfite zakupy. Nauczony wczorajszym doświadczeniem (prawie cały dzień bez sklepów, trzymała mnie sałatka i garstka nerkowców), funduję sobie dużo kalorii na drogę.
Niebieski szlak skręca w lewo, a jakubowy wiedzie prosto, na Górny Rynek, też wcale spory, choć cichszy i zabudowa parterowa bądź jednopiętrowa. Na rogu niedawno odnowiony kościół św. Stanisława.




Z centrum Bodzentyna szlak skręca do Podgórza. Po drodze zachowany fragment murów miejskich. Oraz pomnik "Hubala" - pierwszego partyzanta; on również działał w tych okolicach. W Podgórzu boczna droga, asfalt wspina się stromo w górę, podczas gdy ja jeszcze trawię śniadanie.

Z nieba leje się słoneczny blask. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze wczoraj było mokro i zimno. U wejścia do Świętokrzyskiego Parku Narodowego i Puszczy Jodłowej siadam, wystawiam buty i moje nogi w skarpetach na słońce, zjadam kupione owoce i odpoczywam, z nadzieją, że na dalszą wspinaczkę przybędzie mi sił. Wypada też odsłonięte części ciała posmarować od słońca. Czeka mnie pięcie się na Miejską Górę (426 m n.p.m.), potem Wielki Dół, za nim Modrzewina Zielińskiego i po praru godzinach wieś Święta Katarzyna z XV-wiecznym klasztorem bernardynek oraz Źródełkiem Św. Franciszka. Następnie podejście na Łysicę z jej dwoma wierzchołkami. Uczyłem się w szkole, że ten najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich ma 612 metrów n.p.m. Ostatnio jednak dostał „podwyżkę”: wierzchołek dotąd uważany za najwyższy ma, jak wykazały najnowsze pomiary, 613,3 m, a jeszcze wyższy jest wierzchołek wschodni – Skała Agaty: 613,9 m.


Szlak pnie się w górę łagodnie, zakosami. Ani się obejrzałem, byłem już na Miejskiej Górze. Okazało się, że większość wspinaczki była na samym początku, jeszcze w Bodzentynie.



Jak dobrze, że te wąwoziki, którymi idę, powysychały! Na malowniczym szlaku spotykam pierwszego człowieka. Wyprzedza mnie iście sprinterskim krokiem, zaraz za nim kolejna para, niewiele wolniejsza. Potem, jakby się worek otworzył, zwł. im bliżej Św. Katarzyny, tym więcej wycieczkowiczów i spacerowiczów. Ślady świętokrzyskiej kolejki wąskotorowej. Ostatnie kilometry – po równym, dawnym nasypem owej kolejki.


 Święta Katarzyna. Miejscowość typowo turystyczna. Pierwszy rzuca się w oczy klasztor... oraz właśnie turyści i ich samochody. Zachodzę do „Smacznej Chatki”. Ma renomę: czas oczekiwania na drugie danie – od 30 do 60 minut – nie zraża licznych chętnych. Mnie wystarczy kawa i jajecznica, o której marzyłem od czterech dni. Już godz. 14. Trzeba się sprężyć, Na Łysicy, jak dobrze pójdzie, będę po 15-tej, na Świętym Krzyżu ok. 20-ej. A gdzie nocleg? Marzy mi się w kolejnym klasztorze, ale czy tam w ogóle na co dzień ktoś jest? 


 
Kaplica w drodze na Łysicę


Z Łysicy ciągnie tłum. Pod górę pojawiają się jeszcze grupki, rodzice z dziećmi. Ciągną je nieraz na siłę, dzieci marudzą: „Daleko jeszcze?” Gdybyście wiedziały, że choć teraz postępowanie rodziców może wydawać się (a nawet faktycznie być) samolubne, kiedyś „zdobycie” tej góry stanie się waszą siłą, odskocznią do jeszcze trudniejszych szczytów...




Łysica
. Nazwa świadczy, że kiedyś była łysa, usypana z kamieni. Dziś zarosła lasem, tylko na wierzchołku ktoś ściął trzy drzewa, żeby był wierzchołek jak się patrzy. I postawił krzyż.

Spotkanie dwóch piesków. Większy, golden retriever, ledwie utrzymuje na wodzy pani z warkoczem. Mniejszy, mocno trzymany przez swego pana, nawet nie próbuje się wyrwać. Pani na szczycie pyka z fajeczki. Na Łysicy nieustający tłum. Znaki drogi świętego Jakuba znikły u wejścia na szlak na Łysicę, i się już nie pojawiły. Nawet tu, na szczycie, a przecież w opisie było, że idzie przez Łysicę! Może jakubowcy nie dogadali się z ŚPN-em? Na grani Łysicy grząsko – widocznie napadało... i nie spłynęło.

Las pod Łysicą

żarzy się pień spróchniały

dym w środku puszczy.

(haiku sprzed 20 lat)



Skała Agaty
. Widok na skraj gołoborza. Słońce już nabrało ciepłego, popołudniowo pomarańczowego odcienia. Teraz lekko w dół – wciąż grzanią, tyle że bardzo tu szeroką (no i zalesioną). Mijam dwie dziewczynki z tatusiem:

Proszę pana, można teraz się przyjrzeć najbardziej ubłoconemu butowi. Ever – wskazuje na siostrę, ta prezentuje obuwie.

To ma być ubłocony but? – oceniam krytycznie. – No, powiedzmy, że to rekord życiowy... – I myślę sobie: macie szansę kiedyś go poprawić.

Droga prosta, równo ubita. Wydłużam krok.

Wyjście z lasu → Kąkonin. Plac zabaw i szałas, a w nim głosy dziewcząt, mocne jak słońce, co skłania mnie do założenia okularów. Idę drogą przez cztery wsie. Rozległe widoki. Łysogóry z lewej, Pasmo Bielańskie po prawej. Droga Jerusalem się odnalazła, a nasz szlak nie :(



Zbliżamy się znów do pasma Łysogór, a właściwie – ono do nas. Słońce w plecy, buty grzeją teraz niemiłosiernie. Mogę co najwyżej zdjąć koszulkę. Szlak jerozolimski jest dobrze oznakowany, a „nasz” czerwony – jeszcze lepiej. Znów granica parku narodowego. Okazuje się, że jestem dopiero w połowie drogi między Łysicą a Łysą Górą.


W Puszczy Jodłowej jodły, owszem, są, ale bynajmniej nie są gatunkiem dominującym, w każdym razie nie w miejscach, przez które dzisiaj przechodziłem. A co przeważa? W tej części, tzn. na płd. skraju Łysogór, zdecydowanie buk. Po północnej stronie było sporo dębów, olsze, sosny, modrzewie – większe zróżnicowanie. Szlak prowadzi wciąż skrajem lasu, z prawej strony prześwitują pola, ozłocone słońcem.


Tuż za jednym z wyjść z lasu ławka, stolik, na nim coś stoi... Okazuje się, że to tubka emulsji do opalania, z filtrem 50. Chyba tu nikt po nią nie wróci? A mnie się może przydać, np. na te znamiona. Bo ja, najsilniejsze co mam, to faktor 15. 

Huta Szklana. Zmierzcha, więc chyba zrezygnuję z dalszej drogi na Święty Krzyż. Szybka akcja: poprosiłem o wodę, zapytałem o nocleg, skierowali mnie do agroturystyki o pięć domów dalej. Nic nie widać. Ale naprzeciwko jest paru mężczyzn – zapytałem znowu, myk-myk telefon...

W międzyczasie zagadnął mnie jeden z młodszych mężczyzn, skąd i dokąd idę. Powiedziałem, że do Santiago de Compostela, i nie od razu wyjaśniłem, że nie całą drogę naraz. Człowiek praktyczny: policzył, ile to czasu, porachował, ile pieniędzy...

To ja bym musiał osiem lat pracując odkładać, żeby na taką wyprawę zarobić...

Chciał wiedzieć, ile lat ja. Ażeby nie przesadzać z bajerem, w końcu przyznałem się, że nie idę jednym ciągiem...

Kolega tymczasem poszedł po samochód i podwiózł mnie na miejsce. Chyba nie tak blisko – jutro czeka mnie niezły dodatkowy spacer. Grunt, że mam legalny nocleg (brałem pod uwagę jakąś wiatę-deszczochron w lesie), znowu za 50 zł. Chcę przewietrzyć pokój, bo czuć „paryską perfumę”. Otwieram okno – czuć jeszcze bardziej. Chyba właśnie ponawozili pola – albo gdzieś tu jest wielki kurnik. Trudno, będzie trzeba się przyzwyczaić... Nocą zapach zelżał (albo właśnie się przyzwyczaiłem).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz