niedziela, 8 sierpnia 2021

Etap P14D: Huta Podłysica - Święty Krzyż - Łagów

 Miejscowość, z której wyruszam, nazywa się Huta Podłysica i znajduje się pomiędzy Podłysicą a Hutą Szklaną. Wyszedłem po angielsku, i nie wypytałem o drogę. W którą stronę teraz? Pochmurno, te zorze słoneczne to bardziej na wschodzie czy bardziej na północy?

Nawet nie ma kogo zapytać. Tylko układ szos przekonuje mnie (przy porównaniu z mapą), że wybrałem kierunek dobrze. Miał być dziś upał, a tymczasem zanosi się raczej na deszczyk. Dopiero w miejscu, gdzie wczoraj wyszedłem na główną ulicę w Hucie, odnajduję znak szlaku jakubowego. Przed wejściem do parku narodowego (droga na Święty Krzyż) stoi flota meleksów ze znakiem „Uwaga, dzieci!”. Fajny pomysł: wwozi się chętnych, ale bez spalin i hałasu. Mijają mnie kolejni pedałujący na najniższej przerzutce. Jednak samochody też jeżdżą.


Obudziłem się dziś o 5:03, ale jeszcze nie wstałem, mimo wczorajszego pomysłu, żeby wejść na Św. Krzyż tuż po wschodzie słońca. Zapomniałem, że nie chodziło mi tylko o romantyzm tego przeżycia, ale i o więcej czasu do spędzenia w Nowej Słupi. Chcę przynajmniej poszukać grobów przodków mojego kuzyna.

Z lewej, między drzewami, prześwituje światło. Gołoborze? W każdym razie, lewy skraj grani, a ja mam już dość tych aut i autobusów. Idę w tamtą stronę i zaraz trafiam na ścieżkę edukacyjną. Nią pójdę dalej. 

Być może to najwyższe miejsce góry niegdyś łysej – wzniesienia, od którego nazwę wziął cały najstarszy w Polsce łańcuch górski, oraz całe województwo, a także cały szlak, którym idę – Świętokrzyska Droga Świętego Jakuba – jest to jej punkt kulminacyjny, choć zakończenie jest dopiero o jakieś półtora dnia drogi stąd (co najmniej), w Kotuszowie, gdzie dochodzi do Małopolskiej DŚJ.. W tym najwyższym miejscu rośnie teraz majestatyczny buk, w towarzystwie dwóch innych drzew, niewiele mniejszych. Jedno wygląda mi na sosnę, ale gałęzi nie widzę – mogą być gdzieś ponad koroną buka.


Wstęp na gołoborze (a właśc. na pomost widokowy nad nim) droższy niż do samego parku narodowego – na szczęście, w pakiecie z tamtym – taniej. Sprzedaje w budce dziewczyna w panterce strażniczki przyrody. Amatorów tych widoków nie brakuje. Tablice informują o pochodzeniu gołoborzy i o procesie ich zarastania. Za polem kamieni znowu las, ale już na zboczu stromo opadającym. Wszyscy chcą tu mieć zdjęcia, także własne.



Święty Krzyż – klasztor. Tu chciałem wczoraj prosić o nocleg. I możliwe, że bym go dostał. Z mojej pamięci wyłaniał się znacznie mniejszy budynek, droga wydawała mi się brukowana, znowu rzeczywistość weryfikuje moje wspomnienia. Może i szkoda że wczoraj nie doszedłem tutaj, choćby po zmroku. No, ale teraz doszedłem rano i coś się odprawia w kościele. Także w czasach przedchrześcijańskich był to teren sacrum, otoczony wałem ziemnym długości półtora kilometra (!). Widzę, że na wschodnią stronę widok być może jeszcze bardziej imponujący niż z gołoborza na północ. 

Nadajnik. Na płocie, w wielu miejscach, groźny napis: "Wejście na teren obiektu powoduje natychmiastową reakcję grupy interwencyjnej oraz wezwanie policji".

Świętokrzyski kościół i klasztor

 

Warto wiedzieć...

 

Po pobieżnym zwiedzeniu klasztoru piję kawę w dawnej klasztornej aptece. W dalszym ciągu bar – i zarazem sklepik z ziołami – urządzony jest właściwie jak apteka. Na przeciwległej ścianie jakieś piękne obrazki, bukieciki suszonych kwiatów, tudzież wianki. Kawiarnia cieszy się dużym powodzeniem. Gwar. Jedna z pań starszych za ladą jakoś mi się nieodparcie kojarzy z ekspedientką ze staroświeckiego sklepu, a zwłaszcza właśnie z apteki: szczupluteńka, czy też jak kto woli: wychudzona, ale taka wyprostowana, ubrana z pewną elegancją. Uroku wszystkiemu dodaje łukowe sklepienie, trochę jak w dawnych pociągach. Albo w knajpkach urządzonych w klasztornych murach w Warszawie, w Krakowie...

Na dziedzińcu kupiłem sobie „gorący napój korzenny dla dorosłych”. Już po pierwszym łyku pożałowałem. Myślałem, że to będzie na miodzie, jakaś szczególna nalewka, a to po prostu grzane wino. Jakieś korzenie tam ma, ale to po prostu grzane wino, i to pewnie nie ze świętokrzyskich winnic. Z drugiej strony, raczyć się takim winem na dziedzińcu przy studni klasztornej, to też coś! Ale powinienem był zapytać o skład. Teraz będę musiał iść do Nowej Słupi ze wzmożoną uważnością. Wyobraźmy sobie, że właśnie się napiłem napoju kultowego. Bądź co bądź, w poświęconym miejscu. Poza tym, być może wino do Polski przywieźli Węgrzy – ci sami, którzy podarowali temu klasztorowi relikwie właśnie świętego krzyża.
Brama wschodnia, czyli słupska

Tymczasem jest już po jedenastej, dokładnie anielska godzina 11:11. Najwyższy czas ruszać, jeśli chcę o przyzwoitej porze dotrzeć do Rakowa. Schodzę ze Św. Krzyża wzdłuż kapliczek stacji Drogi Krzyżowej po schodach drewniano-kamiennych, wśród lasu. Intryguje mnie w niej podwójność postaci. Zwykle, o ile nie zawsze, jest to mężczyzna z kobietą. Mężczyzna ma wszelkie atrybuty Jezusa, z koroną cierniową itd., ale również kobieta, zawsze obok, jest przedstawiana – jak to niewiasta – z włosami zakrytymi... Warto poczytać o tym, jaka była intencja autora – o ile ktoś ją zna. 


Fascynuje mnie z kolei to, z jaką lekkością dzieci wspinają się na góry. Dorośli za nimi człapią z wysiłkiem, ewentualnie młodzi energicznie idą, ale też z widocznym wysiłkiem, natomiast dzieci po prostu śmigają pod górę! Ani kamienie im nie straszne, ani duże stopnie, ani wznoszenie się coraz wyżej i dźwiganie własnego ciała nie sprawia im trudności.

Do Buka Jagiełły prowadzi droga przez kolejną bramkę drewnianą. Jagiełło i jego ród zrobili wielką karierę, i wydawało się, że Litwa też doszła do szczytu i pójdzie jeszcze wyżej. Litwa szczyt swojego rozwoju terytorialnego i szczyt swojej potęgi osiągnęła mniej więcej właśnie za czasów Jagiełły, kiedy podporządkowała sobie większość zachodniej i południowej Rusi. Tymczasem po unii z Polską... Generalnie nie wyszła, jako kraj, na tej unii najlepiej, zaczęła tracić na znaczeniu, stając się raczej pożywką dla rozwijającej się potęgi Polski. I jest to częsty przypadek w historii, że unia dwóch krajów jest cementowana małżeństwem władcy kraju mniejszego (mniej ludnego) i córki władcy kraju większego, a później dominuje tę unię kraj silniejszy, pomimo dynastii pochodzącej z tego drugiego: tak było z Polską i Litwą, tak było z Kastylią i Aragonią, tak było też z Anglią i Walią.

 




Nowa Słupia
. Od samej góry wita karczma „U Mnicha” i kiermasz uzbrojenia średniowiecznego, a parę kroków dalej słynna figura świętego Emeryka (Szent Imre), wędrująca na Św. Krzyż. Sądząc po tym, ile mu drogi zostało, to jeszcze nas trochę dzieli od końca świata. Nic dziwnego, że Emeryk posuwa się do góry tak powoli, skoro idzie na kolanach.

Zagłębiam się w miasteczko. Z nowoczesnymi jednorodzinnymi domkami zrośnięte, ściana w ścianę, stare chałupy drewniane, kryte eternitem bądź blachą. Tymczasem z przeciwka idzie pielgrzymka za pielgrzymką, grupa za grupą, oczywiście z konferencją księdza lub ze śpiewem („Alleluja! Jezus jest panem...”). No właśnie, a mnie się marzy świat, w którym nikt nie jest niczyim panem, każdy może iść za własnym prowadzeniem, za własnym sumieniem, i z dobrej woli współpracować z innymi, a nie dlatego, że ktoś mu każe.


Kapliczka na rogu ul. Chełmowej
Na cmentarzu w Nowej Słupi znalazłem tylko trzy groby z interesującymi mnie nazwiskami, ogólnie mówiąc: znikome powodzenie, jeśli nie żadne – no, może prawie, prawie żadne. Idę do baru na kompocik i WC. Od razu lżej. Teraz czuję, że jestem gotów ruszać w dalszą drogę. Szkoda tylko, że na tę drogę zostaje mało czasu, bo już minęło pół do trzeciej.

Kolejnym wyzwaniem jest niedziela. W Nw. Słupi nie ma ani jednego czynnego sklepu spożywczego, z wyjątkiem stoisk z pamiątkami i obwarzankami, oraz budek z lodami. Jest co prawda karczma „U Mnicha” i bar „Obiady domowe”, gdzie się czeka ponad pół godziny, no ale zapasów prowiantu nie ma gdzie zrobić. Dobrze, że zostało mi trochę jeszcze wczorajszych, a dzisiaj kupiłem pod kościołem pęto obwarzanków cynamonowych, jednak trochę monotonna zapowiada się ta dieta, czysto węglowodanowa. Grunt, że w ogóle coś jest do zjedzenia i wypicia.
 

 W Wólce Milanowskiej znowu zabłądziłem. Szlak wg mapy prowadzi prosto przez skrzyżowanie, tymczasem za skrzyżowaniem nie ma nigdzie znaków tego szlaku, do tego droga zakręca w taką stronę, w którą wg mapy nie powinna; wygląda więc, że mapa jest niedokładna (choć 1:60 000), mylna, a szlak jest oznaczony byle jak. Na skrzyżowaniu, gdzie skręca, nie piszą, że trzeba skręcić, tylko po prostu, że jest. A dalej nic. Mam iść w kierunku Winnicy Milanowskiej, ale tu też nie ma drogowskazu do tej winnicy. We Francji to byłyby już w odległości kilku kilometrów. Owszem, był znak „ślepa droga”, ale z mapy wynikało jednoznacznie, że właśnie tędy trzeba iść.


Pytam o drogę. Okazuje się, że winnica jest tuż przede mną. Udało się
tam zajrzeć. Także pogadać z gospodarzem, zobaczyć jego nagrody i spróbować jego wina (wytrawne, smacznie cierpkie), zobaczyć jak rosną rządki winnych krzewów, niczym w dalekiej Francji czy Hiszpanii. Tablice reklamowe winnicy zdobi sielska postać zapatrzonej przed siebie dziewczynki w wieku zdecydowanie nie takim, w jakim konsumuje się wino. Nie bawię długo – on ma grupkę młodych, chyba poważnych klientów, a ja jeszcze kawał drogi przed sobą.


Kobyla Góra. Po siedemnastej. Po zwiedzeniu winnicy poszedłem szlakiem, miejscami podmokłym, przez las – a teraz okazuje się, że źle odczytałem odległości na mapie i dopiero stąd jest 10 km do Łagowa (a nie z Nw. Słupi, jak sądziłem), więc mogę się spodziewać, że będę tam za trzy, cztery godziny, czyli ósma – dziewiąta. Czyli wygląda na to, że nie ma innego wyjścia jak nocleg w Łagowie, choć bynajmniej nie było to planowane. Na razie spożywam późny obiadek w postaci zupy dyniowej z niespodziewanej „Biedronki”, którą spotkałem koło stacji rejestracyjnej pojazdów na pocz. Wólki Milanowskiej. Niedziela, a „Biedronka” czynna, i oczywiście cieszy się powodzeniem. A ja dzięki temu mam konkretne jedzenie.

Znowu szlak poprowadzony przez podmokłe trawy. Dookoła las, miejscami suchy, ale tam gdzie szlak – woda. No i kombinuj tu, człowieku. A do Łagowa 10 kilometrów. Tu woda, tam maliny – pies Szarik może przejdzie, człowiek raczej nie. A gdzie żółte strzałki? Od Skaryszewa do Św. Katarzyny szlak był wyznakowany wzorowo, ale teraz „polska norma” czyli prawie w ogóle znaków nie ma. Tam była jedna żółta strzałka, na tym skrzyżowaniu. Od tej pory tylko znaki szlaku turystycznego, nic a nic znaków jakubowych – takich czy innych.




Szlak długo, długo się przedzierał przez leśne trawy wąską ścieżyną. Kiedyś tędy chyba biegł szlak rowerowy, ale jego znaki zostały starannie zamalowane na biało. W końcu wychodzi na szeroki, ubity trakt, a przed Płuckami, na drogę asfaltową. Już raczej nie zabłądzę - ani nie utonę w mokradłach.



Las przed Łagowem. Ściemnia się, ale już tylko jakieś dwa km do celu. Dla przerwania monotonii, śpiewam pieśń
Tous les matins.

Łagów. Zaraz po wejściu do miasteczka byli jacyś ludzie więc zapytałem o drogę, i zaraz trafiłem do agroturystyki, najprawdopodobniej tej samej, w której byłem dwadzieścia lat temu. Chyba nawet poznaję wąsy gospodarza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz