 |
Fot. Teresa (która tam była!) |
Tego dnia miałem wsiąść w samolot i wyruszyć ku wielkiej przygodzie, tym razem w towarzystwie aż
pięciorga czworga miłych ludzi. Bilety tam i z powrotem wykupione, wyposażenie naszykowane... Los (albo podświadomość) chciał inaczej. 4 września wracałem z Zakopanego i przesiadałem się w Krakowie z autobusu na pociąg. Kupiłem bilet i miałem do odjazdu 20 minut - niby dość, żeby skoczyć do minibaru w przejściu podziemnym i zaopatrzyć się w pyszne falafele i samosy. Byłoby dość, gdyby nie to, że po drodze zachciało mi się do WC. Zrobiłem, co trzeba, kupiłem co trzeba, a droga powrotna na stację się tak dłużyła... Zacząłem biec. Za chwilę leżałem na kamiennej posadzce z okropnym bólem w ramieniu.
Słysząc mój krzyk, przybiegli ochroniarze, pytali czy wezwać karetkę. Zastanawiałem się, czy zadzwonić do krakowskiego znajomego. Nie zrobiłem nic z tych rzeczy. Przebukowałem bilet na następny pociąg, pojechałem, korzystając z pomocy współpasażerów przy zdejmowaniu i zakładaniu plecaka... Dopiero na drugi dzień pojechałem na ostry dyżur.
Ramię złamane - w miejscu, gdzie wchodzi do barku. Cztery tygodnie w gipsie. I tak od razu, plecak na ramiona i w drogę? Uznałem, że byłoby to nieuprzejme względem mojego ciała. Zostałem w domu i pocieszałem się "meldunkami z trasy" moich przyjaciół.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz