Dzisiaj – inaczej niż wczoraj – wiatr się wzmaga już po dziesiątej. Przez dłuższy czas pogoda zmaga się z zanoszeniem się na deszcz. Zapowiadali burze, ulewy i podtopienia.
wnętrze kościoła św. Klemensa, przy klasztorze redemptorystów |
... ukryte w kwiatach |
Skrajem blokowiska... |
...obok Galerii Glogovia... |
...i oddaloną od szosy dróżką wśród pól |
– do Kurowic. Szerokie widoki na okoliczne wzgórza. Słońce i wietrzyk, po krzakach ptasi szczebiot. Po dwunastej odpoczynek na przystanku w Kurowicach.
Finisz do Jakubowa mało uczęszczaną szosą, zwieńczoną po obu stronach szpalerami wysokich drzew. Tylko cały czas pod górkę. O 14.15 wkraczam do Jakubowa! Bardzo dobry czas. Jakubów – wioska uboga, w każdym razie podupadła, ale kościół jubileuszowy – toż to polskie Santiago! A w kościele – remont.
W międzyczasie się zachmurzyło i zerwał się wiatr – tym razem zimny, jak w górach. Czuję, że przekraczam jakąś granicę. Ksiądz polec mi dojść dziś (18 km stąd) do sanktuarium w Grodowcu.
Poprosiłem o wodę i proszek. Ksiądz przyniósł mi ciepłą wodę w misce. Proszku nie używa, a płyn się właśnie skończył. Zamiast tego dostałem… „Ludwika” od pani, która wyglądała mi na gosposię księdza (ew. jego siostrzenicę), w dodatku niezbyt rozgarniętą. Zapewniła mnie, że ludwik świetnie się sprawdza do spierania tłustych plam. Co robić? Wyprałem, jak umiałem. Nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że ciuchy są teraz czyste, ale na pewno czystsze niż były. A „gosposia” (i matka dwuletniego Kosmy) okazała się… konserwatorką zabytków. Właśnie pracują nad polichromiami na stropie tutejszego kościoła. Oprowadziła mnie po nim – wiele z symboliki Santiago żywcem wziętej z Hiszpanii, m.in. rzadkie w Polsce przedstawienie go jako matamoros, z chorągwią i na koniu – a także wskazała drogę do świętego źródełka.
A Kosma wciągał mnie do towarzyszenia mu w zabawie w piaskownicy, a właściwie glinownicy…
W dalszą drogę ruszam wśród koparek i rozkopów. Kręty asfalt, deszcz. W Jerzmanowej pod sklepem naklejałem plastry na palce stóp (namokłe sandały wrzynają się w ciało), kupiłem ciasteczka i zapytałem sklepową o najkrótszą drogę do Grodowca. Poleciła przez Obiszów. Później zobaczyłem na mapie, że faktycznie najkrótsza, ale z początku mi się bardzo dłużyła: co najmniej 5 kilometrów (a może z 8?) krętą szosą wśród lasów, tyle że ciągle w dół. A przecież mam jeszcze przejść przez cztery wsie! Wątpiłem, czy naprawdę jest najkrótsza, i czy w ogóle dojdę tam, gdzie chcę (później okazało się, że sklepowa mówiła prawdę, tyle że na końcu pobłądziłem, ale o tym za chwilę).
W Obiszowie, mimo deszczyku, pięknie śpiewają ptaki. Za Obiszowem krajobraz totalnie się zmienia. Między polami asfaltem łagodnie pod górę, półtora kilometra do Dużej Wólki.
tipi (zwane wigwamem) przy placu zabaw dla dzieci |
Stamtąd do wsi Świnino, w prawo do Bieńkowa… So much, so good. Szło się jak po sznurku. Dopiero na ostatnim odcinku… Było, że pod górkę i minąwszy po lewej lasek, na drogę polną do Grodowca. Ludzie w Bieńkowie potwierdzili. Miała być pierwsza polna za lasem. Skręciłem więc w pierwszą polną i tylko się dziwiłem, co tam tak dużo gnoju na drodze porozrzucane. Droga zaś się rozwidla – poszedłem w lewo, tam gdzie mniej tego gnoju. A dróżka… rozpłynęła się wśród coraz wyższych traw. W lasku coś porykiwało. W końcu, brnąc przez te trawy, okrążyłem cały lasek (ok. 45 minut) i wyszedłem na tę samą zagnojoną drogę. Wróciłem nią do szosy. Okazało się, że to w ogóle nie była droga, tylko ubity wjazd na pole – stąd ten gnój czy obornik. Poszedłem szosą dalej, aż do linii drzew. To tam była ta właściwa droga! Polna, a właściwie szutrowa a nie jakaś tam piaszczysta przez pole. Dotarłem nią gdzie trzeba, ale przy sanktuarium byłem już po dziesiątej.
Na szczęście, na plebanii jeszcze się świeciły światła. Tyle że nikt nie reagował na dzwonek. Ale była znajoma tabliczka, że „W nagłych przypadkach…” itd. Zadzwoniłem pod pierwszy numer – nic. Pod drugi – po chwili ksiądz odebrał. Gdy się wytłumaczyłem, zszedł do mnie i z pełną życzliwością zaprowadził do domu pielgrzyma. Mam wrażenie, że jestem tu dziś jedynym gościem. Znowu nie musiałem się meldować ani legitymować. I kolację byłbym dostał, gdybym nie zastrzegł, że jedzenia mam w bród. Tylko tak mnie pieką dłonie i łydki po przedzieraniu się przez pokrzywy i osty!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz