wtorek, 12 czerwca 2018

Etap P18A: Święta Anna - Częstochowa

Cała noc i świt były pogodne, dopiero po szóstej zaczęło grzmieć i padać. Jeszcze jak! Gdybym nocował w lesie i nie zerwał się zaraz po tym, jak obudził mnie blask dnia i głosy ptaków, miałbym dziś wszystko mokre. Tylko, że zaraz, przed siódmą przyjdzie po mnie siostra i mam sobie pójść. Co ja ze sobą pocznę, żeby nie moknąć? Czy dadzą mi przeczekać deszcz? Herbatę dostanę, siostra sama zaoferowała jeszcze wieczorem, ale co tu zrobić, żeby nie mokły mi rzeczy w plecaku i moje przemakalne buty?




Leje jak z cebra, na niebie "mleko" (takie raczej szarawe). Co się będę martwił o przyszłość? Mogę pocieszyć się szumem deszczu, śpiewem ptaka i tym, że na razie mam wszystko suche! Nie chce się wyłazić ze śpiwora. Stanowi taką naturalną barierę między tym co swojskie a światem. Jak w Mijas Costa przed laty: pusta wieloosobowa sypialnia, za oknem ulewa...




Siostra przyszła, przyniosła mi herbatę i kanapki i zaproponowała, że mogę zostać jeszcze do momentu, gdy wróci z mszy, która się zaraz zaczyna. Wkrótce potem, gdzieś tak o ósmej, przestało padać, jeszcze przyszło mi trochę poczekać na nią przed budynkiem, w rynsztunku do drogi. Ciekawe, że była jedyną osobą przez ten cały czas, która się ze mną kontaktowała. Równie dobrze, mogłaby być jedyną mniszką zamieszkałą w całym klasztorze. Rano, czekając, widziałem co prawda, jakichś robotników zajeżdżających samochodami, jakąś zakonnicę, ale tylko przechodzili.
Kratki parkingowe na klasztornym dziedzińcu ... jak doniczki z ziołami
Na dziedzińcu barokowego kościoła Św. Anny pachnie lipa. I oczywiście, świergocą ptaki W kościele tylko uchylili drzwi, ale wewnętrzna krata pozostała zamknięta - mogłem tylko zajrzeć. Ołtarz zasłonięty kurtyną z celofanu, za nią ruszają się jakieś postacie i odzywają odgłosy pracy. Za to mogłem pochodzić do woli po dziedzińcu i słynnych Pielgrzymich Krużgankach. Rzeczywiście, dogodne miejsce, żeby się rozłożyć na skromny nocleg, gdyby brama sanktuarium była otwarta, a miejsca w budynkach nie było.
Pielgrzymie Krużganki




Długo się rozglądałem, robiłem zdjęcia, i nim wyszedłem ze wsi, złapał mnie deszcz. Wręcz oberwanie chmury, na szczęście blisko była wiata przystanku autobusowego. Obok mnie czeka (ale chyba na autobus) pachnąca perfumami młoda dziewczyna ze złocistymi włosami, upiętymi na czubku głowy w mały koczek.
Deszcz jakby mniejszy - może iść? Ale nie, może później zmoknę mniej: dopóki złotowłosy anioł tu siedzi, ja też mogę poczekać. Ogarnia mnie senność.


Kiedy oberwanie chmury przeszło w mżawkę, ruszyłem szosą w stronę Mstowa. Niestety, potem deszcz znów się nasilił - ale miałem nad sobą korony drzew, bo robiłem obejście przez las, potem znowu szosą. I kiedy znów zrobiło się oberwanie chmury, wyszedł mi naprzeciw sklep z napisem "Bistro" (w Smykowie). W środku żadnych stolików, tylko, jak to w sklepie: lady, półki, skrzynki...
  - Zwabiło mnie to "bistro" - zagaiłem. - Pomyślałem sobie, że może dostanę tu kawę.
  - A, kiedyś chyba coś było - odpowiada sklepowa. - Zapiekanki... może i kawa. Ale to już dawno... Kawę mogę panu zrobić, jak pan bardzo chce...
  Bardzo? Pewnie sypaną. Czuję, że jeszcze nie bardzo chcę. Kupiłem tylko banana (za całe 1,52 zł), ale pani sklepowa zaprosiła mnie do stolika pod plandekowym namiotem. Czuć plastikiem, ale dobrze z tego miejsca obserwować nawałnicę, która się rozszalała. Tylko nie mogę się doczekać, kiedy będę mógł pójść dalej. Odpinam nogawkę spodni, żeby wyżąć wodę. Nogawka mokra, ale nic się nie da wycisnąć. Dobre te spodnie. Chłoną wody tak mało, jak tylko możliwe. Sklepowa dała mi jeszcze parę woreczków plastikowych, bym mógł pochować cenne rzeczy.

W końcu jednak poprosiłem o tę kawę (a Źródełko o suchą pogodę na dalszy marsz). Ledwie pani przyniosła mi wielki kubek zawiesistej czarnej kawy, deszcz zelżał, a nim dopiłem połowę, przeszedł w mżawkę. Podziękowałem i ruszyłem dalej. Całkiem przestało padać, ptaki się rozśpiewują z entuzjazmem, a ja z jeszcze większym!


Tutejsze wsie bardziej przypominają miasteczka, podobnie jak w krajach śródziemnomorskich. Znów pachną mi lipy, których tu dużo. Znowu w sklepie zapytałem o drogę. Doradzała mi sklepowa i dwóch klientów - stałych bywalców. Dzięki temu wiem na pewno, jak iść do Krasic leśną drogą. A las tu cudowny, zróżnicowany, z polanami i z różnymi strefami. I tak bardzo czuć w nim życie. Czuję, że to święte miejsce.









Pielgrzymki nie zawsze docierały do celu




Krasice. Zachwycam się miejscową architekturą, przyrodą i... krojem swoich lekkoschnących spodni. Genialnie je ktoś zaprojektował: z przepastnych kieszeni nie wypadają ani okulary, ani aparat; oprócz tego są 2 kieszenie zapinane na rzepy i 3 na suwaki. No i "2 w 1". I szybko schną. Warte dużo więcej niż za nie zapłaciłem jakieś dwa lata temu!


 
Charakterystyczny detal tutejszej architektury



Są pory roku, kiedy na wsi czuć głównie obornik i rozmaite dymy. O tej porze jednak tylko upojne zapachy dojrzewającego zboża i kwitnących lip. Po deszczu przestrzeń taka czysta, taka duchowo cicha!



Ulica była długo bez ruchu, a teraz sunie cała kawalkada samochodów, nawet autobus. Wszystkie w jednym kierunku. Jakby kto worek otworzył! Po minucie - znów cicho. Wkrótce się wyjaśniło: pojazdy jechały na pogrzeb. Pół cmentarza ludzi: "Trójco Święta, coś jest w niebie, przyjmij tę duszę do Siebie".



Droga, którą teraz idę, to lipowa aleja między polami. Świerszcze, skowronki i inne ptaki, a w górze jednostajny poszum wiatru.  W Krasicach przez moment kropiło, a teraz robi się słonecznie! Nie tylko spodnie już prawie całkiem suche, ale także rękawy kurtki, co myślałem, że będą schnąć dwa dni!



Widok się rozszerza i zaczynają się łagodne pagóry. Pola na zboczach i leśne gąszcze na wierzchołkach. Przypominam sobie, że okolice Częstochowy właśnie takie są. Bądź co bądź, wyżyna!
 




U stóp figury Madonny w polu postacie Jezusa zdjęte z krzyży. Ręce wzniesione wysoko w górę, na kształt litery V. Gest bezradności i przybicia zmienia się... w gest zwycięstwa.














Robi się totalna Małopolska. Mam na myśli krajobraz. I małopolski upał. A tymczasem tu Warta, czyli historycznie albo prehistorycznie rzecz biorąc - Wielkopolska, Małopolska część Wielkopolski.


Warta pod Mstowem
We Mstowie, pod "trybuną" do polowych mszy spostrzegam, że zgubiłem bidon, pewnie wysunął się na którymś z postojów. Łagodnie wznosząca się droga prowadzi do szosy Święta Anna - Częstochowa. Zapytałem o nocleg w pokojach gościnnych. Dziś już nie ma miejsc. Jest jeszcze agroturystyka, ale już postanowiłem dojść jeszcze dzisiaj do Częstochowy. Podobno to tylko 13 km dalej, a przecież jeszcze nie ma piątej i pogoda teraz słoneczna, jak wymarzona.

Na rynku postanawiam się rozejść z żółtą strzałką (znakowaną zresztą bardzo okazjonalnie), bo zdaje się prowadzić z powrotem do szosy, a ja wolę czerwonym szlakiem - właśnie tędy, co planowałem dojść do Częstochowy. Idąc tą drogą, pominę XV-wieczny klasztor (może szkoda?) ale mam szanse ok. 21-ej być w Częstochowie, a też mam po drodze parę ciekawych zabytków, np. kościółek św. Wojciecha z 1620 r. i grodzisko z VIII/IX wieku.


Na ławeczkach w słońcu leżą dwie dziewczyny. Podjeżdżają do nich chłopcy na rowerach. Jedna z dziewczyn kopie chłopaka w tyłek. Nowoczesny sposób powitania i zainicjowania kontaktu - bezsłowna wersja rytuału zwanego w Stanach "shit test". Sprawdzanie, jak zareaguje obiekt zainteresowania - na ile męski się okaże.

Robienie dwóch etapów w jeden dzień ma swoje minusy: gdybym szedł tędy jutro (rano), zajrzałbym do starego wapiennika i do jaskini Za Kaflarnią. Droga znowu łagodnie pod górę i w stronę słońca. Znowu pogoda na to, by, jak wczoraj, iść bez koszuli. Krajobraz coraz ciekawszy: wzgórki, kręte drogi.


W tej okolicy kawałek nieba bez drutów jest niemal równie rzadkim widokiem jak we włoskich miastach :)
 


Rzut okiem na grodzisko Gąszczyk. Podwieczorek pod porządną, ładną drewnianą wiatą (jest nawet stojak na rowery, zrobiony z bala!) nieopodal kościółka pw. Ojca Pio na "Świętej Górce Przeprośnej" (Monte Santo del Perdón?).



Sanktuarium nowoczesne, przestronne i pełne światła dziennego, o nietypowym, ośmiokątnym kształcie, w środku przypominającym kopułę, co też wywołuje dobre odczucia, a prosty wystrój sprzyja skupieniu.



Nad wejściem św. Michał wyrzeźbiony w kamieniu z Groty Objawień na Górze Świętego Anioła w Italii
Ojciec Pio podąża za Jezusem



A z górki ... jak na pazurki. I już zaczyna się Częstochowa - ależ rozległa! Drogowskazy: "Stary Rynek 7, Jasna Góra 9,5 km". Odległości peryferii od centrum - jak w Warszawie. Mijam rozległą nekropolię pod lasem. Ptaki świergocą, sielsko. Jak być pochowanym w Częstochowie - to tutaj! Po prawej stronie drogi ciągną się tereny zielone. Pewnie zaraz za nimi płynie Warta.

Historyczny moment: szlak przekracza Wartę. "Przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę..." A za Wartą - ścieżką przez łąkę wzdłuż wału. Słońce żółci się już niewysoko nad horyzontem. Najpewniej za godzinę zajdzie. Nawet dość wartko ta Warta płynie. Teraz tereny trochę jak nad Świdrem, trochę jak nad Wisłą - po prostu nadrzeczne. Z charakterystyczną roślinnością i zapachami. Rzeka się wije, ścieżka wraz z nią. Bardzo długo. Napotkany rowerzysta potwierdza jednak, że tędy dojdę do centrum. Słychać już szosę i przejeżdżający pociąg.
Znajome swędzenie. Oględziny łydki - no, tak, kleszcz. Łapię i wyciągam. Nie daje się. Wyjątkowo duży i wyjątkowo mocno wczepiony. Wrócimy do sprawy, jak będę miał jakieś ostre narzędzie...


Wreszcie zaczyna się asfalt. Nie mogłem się doczekać atrybutów miejskości. Gdybym szedł prosto ul. Mirowską, tak jak zaplanowałem, doszedłbym chyba z godzinę, może nawet dwie wcześniej. Ale i czerwony szlak, i żółta strzałka skręciły za Wartę, a ja nie popatrzyłem wtedy na mapę i dałem się skusić. Tyle że szedłbym cały czas ulicą.
Słońce już zaszło, a ja nie dotarłem nawet do stacji! W końcu, zygzakiem, trafiłem na "nowy rynek" (Plac Daszyńskiego). Niekończąca się, przystosowana do tłumnego pochodu pielgrzymów Aleja Najświętszej Marii Panny prosto ku Jasnej Górze. Po drodze formalny koniec etapu - cel Staropolskiej Drogi Świętego Jakuba - częstochowski kościół św. Jakuba, dawna cerkiew.
- nocą

...i za dnia

Do noclegowni przy ul. Klasztornej dotarłem chyba po 23-ej. Formalnie przyjmują do 21-ej, na szczęście pan w recepcji nie był formalistą. Tuż przede mną zameldował się inny pielgrzym. Trafiliśmy do tej samej sali, gdzie był już jeszcze jeden towarzysz - Stanisław, który przeszedł kiedyś Camino w Hiszpanii. Nasze spotkanie i miłą rozmowę uznał za wystarczający powód, by rozpakować marcepan, przywieziony z Niemiec ("miał być na prezent, ale..."). Porozkładałem wszystko, żeby wysuszyć plecak i jego zawartość i zająłem się kleszczem. Pożyczyłem od recepcjonisty noża - nic z tego, nie przetniesz nim skóry! Nożyczki do paznokci też nie na wiele się zdały. Stanisław, zastawszy mnie z tymi zabiegami w łazience, przyszedł mi z pomocą, też nadaremnie. Skubany zwierz siedział uparcie! "No to poczekam do rana i pożyczę pincetki od jakiejś kobiety". Stanisław gorąco poradził mi czekać do rana, tylko pójść na pogotowie. Zapytałem w recepcji, jak tam dojść. Pani współ-recepcjonistka zaoferowała, że pójdzie ze mną. Do najbliższego szpitala nie wystarczyło, bo "Wszyscy lekarze na oddziałach, nie ma kto przyjąć" - powiedziała pielęgniarka. No to do drugiego, na Zawodziu. Chyba ze 3 km stąd, w środku nocy... Starsza pani dzielnie mi towarzyszyła, dzięki czemu nie zabłądziłem, a wracając nie zastałem zamkniętych na głucho drzwi. Po dość długich formalnościach w recepcji, lekarka usunęła resztę kleszcza przy pomocy igły (czyli +- tak, jak ja bym to zrobił, gdybym miał igłę), podobno całego. No i ten powrót. Do łóżka koło pół do drugiej. A cztery godziny później budzi mnie współlokator, i jak gdyby nigdy nic usiłuje nawiązać konwersację. Moje wzmianki, że późno wróciłem i jeszcze bym pospał, nie robią większego wrażenia. W końcu udało się jeszcze zdrzemnąć, ale też nie za długo. Za to dowiedziałem się, jak twórczo radzi sobie w swoim niełatwym życiu. Nie przedstawił się, więc nazwałem go w myślach "Pomysłowy Dobromir". Jak zrobić ciepły posiłek, nie mając kuchenki ani dostępu do kuchni? Nie ma problemu: wystarczy czajnik elektryczny, parówki i słój z ogórkami...


Ciekawostka: z Jasnej Góry biorą początek dwie Drogi Świętego Jakuba (Jasnogórska i Częstochowska) - mimo to, o czym przekonałem się nazajutrz, w biały dzień, nie uświadczysz tam ani drogowskazów (a na początku szlaku wypadałoby...), ani emblematów z symbolem muszelki, ani żółtych strzałek (dopiero dalej, na ul. Wyszyńskiego, są skromne wlepki, ale najpierw trzeba tam trafić). A w Centrum Informacji dla pielgrzymów nie mają pojęcia o przebiegu (a może i o samym istnieniu) tych szlaków. Można odnieść wrażenie, że przyjaciele Szlaku Jakubowego ukrywają się przed Kościołem albo są przezeń systematycznie bojkotowani. Dlaczego w centrum pielgrzymkowym nie ma ŻADNYCH informacji o największym europejskim szlaku pielgrzymkowym, który tamtędy przechodzi??


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz