Najbardziej chyba deszczowy dzień z tych kilku kolejnych dni pielgrzymowania. Ale przeszedłem przez Góry Sowie, znalazłem się w najwyższym dotąd punkcie mojego szlaku (1015 m n.p.m.). Nasyciłem się śpiewami ptaków, leśnym powietrzem, rozległymi widokami i pięknymi wnętrzami...
Częściowo odrobiłem zaległości snu. Przy okazji spociłem się jak mysz, więc rano ponownie pod prysznic - ręcznik będzie sechł po drodze (taki jest plan). Oglądanie trasy na dziś na mapie, herbatka - śniadanie będzie trzeba zdobyć po drodze, bo został mi tylko ostatni plasterek sera. Pożegnanie z miłą gospodynią pokojów gościnnych "Pod Skałką". Pochmurnie i popaduje, ale jak na razie - bardzo przelotnie.
Brukowana droga w robocie, ruch wahadłowy i niemały. W Rościszowie (w odróżnieniu od Pieszyc) "agroturystyki" i kwatery jedna za drugą. Co nie znaczy, że nie pozajmowane. Popyt i tak może przewyższać podaż.
- Pan na wakacjach?
- Można powiedzieć. Raczej na wędrówce.
- Ja też mam wędrówkę: trzy i pół km pod górę. Tam drogę robimy.
Ptaki śpiewają pięknie i oryginalnie. To jest dobre w Pieszycach i okolicy, że przez cały dzień - od wczesna do późna - jeżdżą autobusy. Tyle że rzadko. Dzięki temu wczoraj zdecydowałem się do Rościszowa iść a nie jechać, a więc dziś się nie wracam, by przejść pieszo ten odcinek - tylko prosto w górę, ku Wielkiej Sowie.
Dom Tkacza |
Jest też pamiątka I wojny światowej: poległym - wdzięczni współmieszkańcy |
Fajnie, że są tablice informujące o 700-letniej historii tej tkackiej osady (dawniej podobno Syffersdorf). Szkoda tylko, że wersja angielska pochodzi chyba z Google-tłumacza, a i polski napis zawiera błąd ortograficzny!
Są drogowskazy szlaków turystycznych. Ale żaden nie mówi o Wielkiej Sowie. Tylko Walim i Ludwikowice. Z tych dwóch Walim jest bliżej mojego szlaku. Gdybym nie postudiował swojej mapy, już bym popełnił błąd! Otóż trzeba iść w przeciwną stronę. A przy Starej Jodle dołącza niebieski szlak - ten na Sowę.
Chatka z miodem: oto dobrze pojęta reklama! Lunął deszcz - przeczekałem jego krótką falę pod gęstą jodłą lub niekłującym świerkiem, wracam do pszczelego domku. Zamknięty, ale z domu wychodzi kobieta.
- Niech pani mi sprzeda miodu za złotówkę - proszę. - Bo woda z miodem to najlepszy napój energetyczny. Wystarczy łyżka miodu, jeśli pani ma jakiś otwarty słoik.
Przyniosła mi nie łyżkę ale cały słoiczek, z tych najmniejszych:
- Proszę, niech pan sobie robi. Wszystkiego dobrego.
O złotówce nie było mowy, na pewno i tak więcej to warte. I tak mam swój napój energetyczny (rozrabiany w ustach) i skosztuję miodku z miejscowej pasieki. A deszcz już nie pada, ledwie zdążyłem przyodziać się w mój płaszcz z żółtego polietylenu, a raczej to, co z niego zostało.
Teraz mży, ale to drobiazg, bo idzie się pod górę, a do tego jest dość ciepło... No, ale zaczyna mocniej siąpić. Przy drodze całe pole liliowych i białych naparstnic. Niektóre wysokie "na chłopa".
Na popasie wsuwam pół drożdżówki z serem z rościszowskiego sklepu. Nie żaden serek homogenizowany, tylko autentyczny, ziarnisty twaróg! Świat się robi bardziej promienny - wyjrzało słońce. Przebieram się, smaruję twarz i wydobywam ciemne okulary.
Przy Starej Jodle (która to? Jest tu jodeł kilka, i równie dużo modrzewi) mapa i drogowskazy do Wielkiej Sowy. Mapa wskazuje szlak niebieski (podobnie jak moja), ale drogowskaz - żółty. Niebieskiego nie widać. Zmienili kolor? Nie, na końcu polany są już oba.
Jest tak ciepło, że postanawiam nie zakładać już płaszcza od deszczu. Ani wiatrówki, chyba że się naprawdę rozpada. Niech skóra oddycha. Inna rzecz, że niebawem się rozpaduje. Ale korony drzew trochę chronią. Pod jedną z nich, szczególnie gęstą, przeczekuję najmocniejszy deszcz a przy słabszym idę naprzód. Słyszę nawet pierwszy grzmot, po nim następne, ale chyba daleko i się nie zbliżają. Deszcz słabnie i chwilowo znów prześwieca słońce.
Delikatnie mówiąc, nie ma tłumów na szlaku. Ani jednego "tłumu". Dopiero na szczycie Wielkiej Sowy, gdzie schodzą się szlaki z dwóch czy trzech stron, pojawia się dwóch mężczyzn, później kobieta.
Wysoki, brodaty, w chustce na głowie (i z aparatem w rękach) nie odpowiada na pozdrowienia. Mistyka ciszy. Słychać tylko ciche poszumy wiatru.
Więc oto jestem w Sudetach. Przez ten szczyt jeszcze 300 lat temu przebiegała granica Śląska i Czech. Stąd pewnie nazwa Czeskiej Drogi. Dopiero Prusacy, zdobywszy na Austriakach Śląsk, zagarnęli też Kotlinę Kłodzką, a wraz z nią - całe Góry Bardzkie i Sowie.
Czeka mnie dziś jeszcze długa droga. Szlak na północ, tyle że już głównie w dół. A tu już czwarta dochodzi. Stąd dziś do Zagórza Śląskiego to wariant superoptymistyczny. Choć nie nierealny. Drogowskaz sugeruje, że 4 godz. 15 min. Ale ja zwykle chodzę dużo wolniej niż znaki pokazują. Tym niemniej, chcę jeszcze wejść na wieżę na tym szczycie. Kręte schody zapraszają...
Milczek z góry okazał się ekspedientem w sklepiku na parterze wieży. Na piętrze zaś jest kasa, gdzie ten drugi sprzedaje bilety. Nie będę płacić za wpatrywanie się w mgłę!
W butach mokro. Chwaliłem je, że są "przemakalne mądrze". Cóż, kiedy w sumie przemakalne! Gdybym zauważył ten sklep wcześniej, wziąłbym sobie gorącą herbatę. Po przeciwnej stronie wierzchołka gęste, wysokie jagodziny. Teraz nie pada. Za to grzmi, ale za moimi plecami, i niezbyt blisko. Droga szeroka, żwirowana, dobra do schodzenia. But od wczoraj obciera mokre ścięgno Achillesa. I boli duży palec. Poza tym, wszystko OK. No i zimno, ale temu da się zaradzić. Jeszcze nie mam na sobie wszystkiego.
Zamglenie wygląda trochę jak deszcz. A wiatr taki silny, że jego szum przypomina deszcz, jednak nie pada - dobra nasza! Zbiegam niemal jak kozica. I jednak jeszcze ktoś idzie do góry! Ojciec z trójką dzieci. Najmłodsza dziewczynka idzie trzymając ojca za rękę i podśpiewując: "Facet to świnia!" Rozkosze życia rodzinnego...
Piękna, zaciszna droga - tylko ptaki i szum wiatru. Na Przełęczy Walimskiej mój aparat już nie działa - co dzień wysiada - chyba tym szybciej, im jest wilgotniej. Zresztą tym razem baterie zmieniałem już wczoraj wieczorem. A teraz właśnie droga, idąca odkrytym zboczem, odsłania piękny widok na sąsiedni grzbiet. Ach!
Na popasie wsuwam pół drożdżówki z serem z rościszowskiego sklepu. Nie żaden serek homogenizowany, tylko autentyczny, ziarnisty twaróg! Świat się robi bardziej promienny - wyjrzało słońce. Przebieram się, smaruję twarz i wydobywam ciemne okulary.
Przy Starej Jodle (która to? Jest tu jodeł kilka, i równie dużo modrzewi) mapa i drogowskazy do Wielkiej Sowy. Mapa wskazuje szlak niebieski (podobnie jak moja), ale drogowskaz - żółty. Niebieskiego nie widać. Zmienili kolor? Nie, na końcu polany są już oba.
Jest tak ciepło, że postanawiam nie zakładać już płaszcza od deszczu. Ani wiatrówki, chyba że się naprawdę rozpada. Niech skóra oddycha. Inna rzecz, że niebawem się rozpaduje. Ale korony drzew trochę chronią. Pod jedną z nich, szczególnie gęstą, przeczekuję najmocniejszy deszcz a przy słabszym idę naprzód. Słyszę nawet pierwszy grzmot, po nim następne, ale chyba daleko i się nie zbliżają. Deszcz słabnie i chwilowo znów prześwieca słońce.
Delikatnie mówiąc, nie ma tłumów na szlaku. Ani jednego "tłumu". Dopiero na szczycie Wielkiej Sowy, gdzie schodzą się szlaki z dwóch czy trzech stron, pojawia się dwóch mężczyzn, później kobieta.
Wysoki, brodaty, w chustce na głowie (i z aparatem w rękach) nie odpowiada na pozdrowienia. Mistyka ciszy. Słychać tylko ciche poszumy wiatru.
Więc oto jestem w Sudetach. Przez ten szczyt jeszcze 300 lat temu przebiegała granica Śląska i Czech. Stąd pewnie nazwa Czeskiej Drogi. Dopiero Prusacy, zdobywszy na Austriakach Śląsk, zagarnęli też Kotlinę Kłodzką, a wraz z nią - całe Góry Bardzkie i Sowie.
Czeka mnie dziś jeszcze długa droga. Szlak na północ, tyle że już głównie w dół. A tu już czwarta dochodzi. Stąd dziś do Zagórza Śląskiego to wariant superoptymistyczny. Choć nie nierealny. Drogowskaz sugeruje, że 4 godz. 15 min. Ale ja zwykle chodzę dużo wolniej niż znaki pokazują. Tym niemniej, chcę jeszcze wejść na wieżę na tym szczycie. Kręte schody zapraszają...
Milczek z góry okazał się ekspedientem w sklepiku na parterze wieży. Na piętrze zaś jest kasa, gdzie ten drugi sprzedaje bilety. Nie będę płacić za wpatrywanie się w mgłę!
Muflon, symbol Gór Sowich |
Zamglenie wygląda trochę jak deszcz. A wiatr taki silny, że jego szum przypomina deszcz, jednak nie pada - dobra nasza! Zbiegam niemal jak kozica. I jednak jeszcze ktoś idzie do góry! Ojciec z trójką dzieci. Najmłodsza dziewczynka idzie trzymając ojca za rękę i podśpiewując: "Facet to świnia!" Rozkosze życia rodzinnego...
Piękna, zaciszna droga - tylko ptaki i szum wiatru. Na Przełęczy Walimskiej mój aparat już nie działa - co dzień wysiada - chyba tym szybciej, im jest wilgotniej. Zresztą tym razem baterie zmieniałem już wczoraj wieczorem. A teraz właśnie droga, idąca odkrytym zboczem, odsłania piękny widok na sąsiedni grzbiet. Ach!
Deszczyk znowu popaduje, znowu ustaje. Idę skrajem lasu, potem skrajem skoszonej łąki. W butach mokro. Poza tym - błogo! Kolejny szeroki widok - tym razem chyba na całą Kotlinę Wałbrzyską. Niebieski szlak oznakowany, jak dotąd, dobrze. Żadnych wątpliwości. A widoki fotografuję oczami. Krowy czerwono-białe na pastwisku, wszystkie patrzą w moją stronę a potem idą mi naprzeciw. Wymiona ciężkie. Napracują się, żebym ja, tak jak teraz, posilał się tym serem!
Wieś Glinno. Zatrzymuję się we wspaniałej, ponad trzystuletniej karczmie. Ciepła herbata. Jajecznica - nie ma w karcie, ale wyprosiłem. Uwielbiam takie sytuacje! Wiem wtedy, że mam do czynienia z żywym człowiekiem, i to inteligentnym. Z automatem się nie dogadasz; z człowiekiem - tak. Coś (intuicja? instynkt? licho?) mówiło mi, że zjadłbym lodów "Koktajlowych"... i proszę: przychodzę tu - są! Dziwny gust jak na kogoś, kto ma mokro w butach, ale może w tym szaleństwie jest metoda? "My ways are not human ways, but My ways are perfect". W Glinnie "obudził się" mój aparat. Może był "tylko" zawilgocony?
Tylko że to wszystko oznacza, że w Zagórzu będę po zmroku! Ruszyłem dalej w dół, do Michałkowej. Szlak niebieski niespodziewanie skręcił wzdłuż słupów w pole. Brnąłem wśród wysokich traw, które moczyły mi łydki. Ale one szybko wyschną, jak tylko dostaną okazję. Nie przypinam nogawek - schłyby, mimo wszystko, dłużej.
Szlak w prawo, szlak w lewo, i tak zygzakiem do drogi asfaltowej, a ta... zaprowadziła mnie z powrotem do Glinna - dopiero przed samą karczmą się zorientowałem: wyszła z niej ta sama dziewczyna od kasy!
Ktoś zrobił psikusa, domalowując szlak w pętelkę? Nie, widocznie początkowo poszedłem drogą bez szlaku, a potem wszedłem na szlak - ale w przeciwnym kierunku. Godzina z głowy. I nie dojdę do Zagórza Śląskiego nawet na 22-ą.
Idę jednak naprzód. Już wiem, że co by szlak nie wyrabiał, ja mam się trzymać tej asfaltówki - ona doprowadzi mnie aż do Zagórza. Nad horyzontem, na kawałeczku bezchmurnego nieba, zorza wieczorna. Gdzie dziś będę nocował?
Michałkowa jest rozciągnięta, droga stale w dół. Wtem po lewej stronie widzę obszerne zadaszenie i ławy, za mostkiem ładny dom. Pod tą wiatą nawet mógłbym przenocować... Choć buty miałbym rano mokre i zimne. Ogrodzenia nie ma, więc wchodzę na podwórze. Na ścianie dumne znaki towarzystwa agronoclegowego. Urosła we mnie nadzieja. Pukam - nic. Zachodzę od podwórza. Wszystko pootwierane, ale nikt nie odpowiada na pukanie. Ale przecież znaki życia są: koty przechadzają się spokojnie, wypielęgnowane i całkiem oswojone, stoją dwa samochody... Postanawiam usiąść na ławce pod zadaszeniem i poczekać. Może ktoś przyjdzie a jak nie, to tu, pod tą wiatą ułożę się do snu. Deszcz mnie tu nie dosięgnie, a jest dosyć ciepło, wiatr też nie bardzo tu dociera...
Po dziesięciu minutach widzę ludzką sylwetkę. - Dobry wieczór! - wołam. Okazuje się, że to gospodarz. Proszę o nocleg. Jestem zdeterminowany. Nie ma sprawy: 35 zł i mam pokój na górze. Pytam, czy mógłbym gdzieś wysuszyć buty.
- Bardzo mokre?
- Bardzo. Chlup chlup.
- To tylko w kotłowni. Zejdzie pan na dół, położymy, rano będą suche i ciepłe, dwadzieścia kilka stopni.
Prysznic i dostęp do kuchni oczywiście też. Czegóż więcej trzeba? No, ręcznik by się przydał, bo mój cały dzień "suszył" się, przywieszony na plecaku. Może do rana wyschnie tu, w pokoju - ale teraz?
Teraz zadowolę się polarem i chustką. Ciało schnie szybko.
Michałkowa jest rozciągnięta, droga stale w dół. Wtem po lewej stronie widzę obszerne zadaszenie i ławy, za mostkiem ładny dom. Pod tą wiatą nawet mógłbym przenocować... Choć buty miałbym rano mokre i zimne. Ogrodzenia nie ma, więc wchodzę na podwórze. Na ścianie dumne znaki towarzystwa agronoclegowego. Urosła we mnie nadzieja. Pukam - nic. Zachodzę od podwórza. Wszystko pootwierane, ale nikt nie odpowiada na pukanie. Ale przecież znaki życia są: koty przechadzają się spokojnie, wypielęgnowane i całkiem oswojone, stoją dwa samochody... Postanawiam usiąść na ławce pod zadaszeniem i poczekać. Może ktoś przyjdzie a jak nie, to tu, pod tą wiatą ułożę się do snu. Deszcz mnie tu nie dosięgnie, a jest dosyć ciepło, wiatr też nie bardzo tu dociera...
Po dziesięciu minutach widzę ludzką sylwetkę. - Dobry wieczór! - wołam. Okazuje się, że to gospodarz. Proszę o nocleg. Jestem zdeterminowany. Nie ma sprawy: 35 zł i mam pokój na górze. Pytam, czy mógłbym gdzieś wysuszyć buty.
- Bardzo mokre?
- Bardzo. Chlup chlup.
- To tylko w kotłowni. Zejdzie pan na dół, położymy, rano będą suche i ciepłe, dwadzieścia kilka stopni.
Prysznic i dostęp do kuchni oczywiście też. Czegóż więcej trzeba? No, ręcznik by się przydał, bo mój cały dzień "suszył" się, przywieszony na plecaku. Może do rana wyschnie tu, w pokoju - ale teraz?
Teraz zadowolę się polarem i chustką. Ciało schnie szybko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz