piątek, 29 czerwca 2018

Etap P31: Wałbrzych - Borówno / Kamienna Góra

28.06. Nocowałem w Szczawnie, ale nie doszedłem tam pieszo, więc zaczynam dzień od powrotu do Wałbrzycha. Chcę przy okazji skorzystać z internetu w jedynym możliwym miejscu, tj. w bibliotece. Nic z tego: czynne od 13-ej. Na pociechę, zachodzę na kawę do "Zielonej Sofy". Dobry wybór! Kawa mocna, wystrój i muzyka nastrojowe, a obsługa z klasą i przemiła. Teraz mogę stawić czoła nieubłaganemu deszczowi na zewnątrz. Po drodze staram się o nową polietylenową pelerynę lub płaszcz. Jest jedno i drugie, ale tylko w dziecięcych rozmiarach. Oceniwszy je wzrokiem, biorę jedno i drugie, ubieram się na cebulkę. Pelerynka jest solidna i na tyle luźna, że się w niej mieszczę. Płaszcz rozpięty, ale jego poła zasłania mi mapę w kieszeni.



Nie ma oszustwa: wspinam się do Szczawna-Zdrój piechotą (tylko plecak czeka na mnie na kwaterze) - niebieski szlak niebawem opuszcza ulicę i prowadzi mnie przez kolejną górę pokrytą lasoparkiem. Tam nie dobiegają "wałbrzyskie" zapachy. Idzie się długo, ale w końcu dociera - wprost do parku zdrojowego. W parku kamienna rzeźba - akt siedzącej kobiety. Nago w deszczu - czemu nie?
 


Pod obszernym dachem Domu Zdrojowego można odpocząć od wody lejącej się na głowę, moczącej nogi i przedramiona. I uraczyć się trzema wodami mineralnymi prosto z kranów. A na piętrze podziwiać wystawę eterycznych obrazów pewnej malarki i poetki w jednym.

Teraz znajduję drogę do willi, gdzie nocowałem (koniec języka za przewodnika), odbieram plecak przepraszając za opóźnienie, jeszcze obiadek w barze, który mnie zaprosił drzwiami otwartymi na oścież - i znów deptakiem, koło Domu Zdrojowego ku wyjściu na Kamienną Górę. Po drodze... biblioteka z internetem (czynnym).




Na ul. Spacerowej (trafna nazwa!) spotykam rozmownego pana o wyglądzie starego Żyda. Pyta, dokąd idę. Mówię, że do Kamiennej Góry, a co najmniej do Czarnego Boru. Spieszy mnie poinformować, że w Cz. B. jest ośrodek odwykowy, w którym "leczyło się" wielu sławnych ludzi.




Potem koło stadniny koni i szlakiem wokół Chełmca. Tablica z mapą w parku pokazuje inny przebieg czerwonego szlaku rowerowego (którego się trzymam, żeby nie było tak forsownie jak pieszym przez górki) niż moja mapa. Decyduję się trzymać drogi, choćby nie wiem, co. Na rozwidleniu okazuje się, że szlak idzie drogą, a nie skręca razem z zielonym. Moja mapa bardziej aktualna! Deszcz na zmianę: raz pada, raz leje, raz mży, raz ustaje na godzinę albo pół - można powiedzieć, pogoda urozmaicona.



Śpiew ptaków, odżywających po deszczu. Czystość puchatych skrzypów i smukłych pokrzyw. I te niskie - chyba jasnotki, czy jak to się tam nazywa, wysokie ziele z drobnymi żółtymi kwiatkami, podobno dobre na brodawki - kroczące poboczem jak tłum pielgrzymów.
Z lasu na pola i łąki między górami i wzgórzami. Tu widzę pierwszych ludzi od Szczawna.


Boguszów-Gorce. Raz po raz dolatuje zapach "wałbrzyski", czyli dym węglowy. Przedwojenne zabudowania.


Coś w tym jest!




Za stacją Boguszów Gorce Zachód przyszło mi przedzierać się przez mokre trawy. To nic: przecież mam super-szybko schnące spodnie!



W tych trawach szlak się zapodział. Dzięki mapie jednak orientuję się, gdzie jestem, i trafiam, gdzie chciałem - duża wieś Czarny Bór. W zabytkowej karczmie "Kamiennej", gdzie pokrzepiam się herbatą, jakiś zjazd księży. Coraz to nowi goście w sutannach wchodzą.


Do Kamiennej Góry za dnia nie dojdę, nawet do dziesiątej. Trzeba się rozejrzeć za noclegiem. W karczmie wszystkie (trzy) pokoje zajęte, podobno w następnej wsi Borówno są agroturystyki.
"Pensjonat" Misiówka w Borównie - duży plac, domki, ale ani żywego ducha. Poza tym, dopiero po drodze uświadamiam sobie, że zapomniałem w Szczawnie pobrać gotówki z bankomatu, a w agroturystykach rzadko mają terminal. Mam 10 zł. Zasięgnąwszy języka w miejscowym sklepiku sieci ABC, wracam 2 km drogą do supermarketu "Dino", gdzie wypłacają gotówkę, jak się też kupi coś co najmniej za złotówkę. I z powrotem. Powyżej kościoła jest agroturystyka pani Durkaczowej, moja ostatnia nadzieja. "No, niestety, wszystko mam dziś zajęte". Ile razy już to słyszałem? Jestem zdeterminowany. Stawiam sprawę jasno: do Kamiennej Góry już dziś nie dojdę - jak nie u pani, to chyba przenocuję na tej ławce pod wiatą przystanku PKS.
  - No nie... Coś się znajdzie. Pan poczeka.
Pokój przechodni, i we własnym śpiworze. Tylko 10 zł, bo bez pościeli. Mogłem nie drałować do Dino! Kolacja z zapasów własnych, ale gospodyni poczęstowała mnie wodą z własnego wyrobu sokiem malinowym, naczyniami i długą pogawędką o radzeniu sobie w życiu i o osobliwościach, jakie warto zwiedzić w okolicy. Dużo więcej niż można by się spodziewać! Kilometrowy tunel dawnej kolejki, skalne miasteczko, hitlerowskie instalacje do budowy rakiet, piękny klasztor... Pani Durkaczowa, choć prawdziwa rolniczka ("wszystko własne"), ma duszę wytrawnej turystki. Gdybym nie miał już trasy szczegółowo zaplanowanej...
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------


29.06. Niebo gwiaździste nade mną (na suficie), za oknem blask słońca przesącza się przez niezbyt szczelną pokrywę chmur. Badam, co mam mokre, co już nie bardzo. Pomału zbieram się do kupy. Jeszcze lekkie śniadanko.


Zgodnie z radą p. Durkaczowej, nie schodzę do drogi tak jak przyszedłem, tylko idę prosto, równolegle do niej. Potem ulica przechodzi w leśny dukt, ten znowu w asfalt i dochodzi do szosy. Za jakiś czas z prawej dobija "mój" niebieski szlak, który tuż przed miastem pomoże mi ściąć objazd szosy i wejść do miasta ulicami o mniejszym ruchu.


Zaczyna się Kamienna Góra i znów otwiera się szeroki, górzysty widok. W mojej butelce dobra woda ze studni głębinowej.


Miasteczkowe klimaty. Megaremont małej uliczki. Za obszernym, pełnym słońca rynkiem, na brukowanej uliczce zamienionej w deptak, mini-pchli targ: sprzedawca ręcznie robionych skarpet rozkłada towar wprost na ziemi, uliczny skrzypek gra Mozarta, cukiernia z tradycyjnymi ciastami przeżywa oblężenie.




To na razie ostatni etap, czas do domu. Kupuję więc tylko ćwierć litra jagód i nie zatrzymując się, spieszę na dworzec. Tam rozczarowanie: pociągi jeżdżą stąd teraz już tylko do dwóch miejscowości, w tym jednej w Rep. Czeskiej. Autobus do Wrocławia, choć to niedaleko, jedzie ponoć 2,5 godziny - wg rozkładu, byłbym na styk - zgaduj zgadula, czy zdążyłbym na Flix Bus. Ale i tak tego autobusu już nie ma (tylko nikomu się nie chciało zaznaczyć tego na rozkładzie, ale przecież jest dyżurna ruchu. Ona wszystko wie). Jest do Wałbrzycha, ale tam trzeba najpierw dojechać innym autobusem na dworzec kolejowy, a tam może coś będzie. Do autobusu mam 45 minut, i mogę tylko patrzeć biernie, jak czas się marnuje, bo zanim bym doszedł gdzieś, gdzie można łapać stopa... Po drodze mili młodzi ludzie pytają, czy ja też przyjechałem na festiwal muzyki elektronicznej. Potem jeszcze ktoś oferuje mi tam podwózkę. Ale ja w innym kierunku.

Posilam się frytkami z surówką, łapię prywatny bus (odjeżdżający o tej samej godzinie co PKS, ew. 5 minut wcześniej) i zaczyna się wyścig z czasem. Przesiadka w Wałbrzychu:
  - Za ile pan odjeżdża?
  - Zaraz.
"Raz" trwa jednak trochę - akurat tyle, że wbiegam na stację 1 minutę po odjeździe pociągu do Wrocławia - ostatniego, którym bym zdążył (i to z powodzeniem) na FlixBus. Szybka decyzja: kupię bilet na pociąg do Warszawy, a kolegę poproszę, żeby zwrócił mój bilet (przynajmniej to jest możliwe w dobie internetu). Wreszcie komfortowo w pociągu... Tyle że odjazd następuje dopiero 50 minut później: na stacji Wałbrzych Szczawienko (którą chciałem odwiedzić po drodze, ale nie zdążyłem) ktoś wpadł pod pociąg towarowy. Nauczka (kiedy wreszcie ją sobie przyswoję?): nigdy nie niedoceniać czasu potrzebnego na powrót z... skądkolwiek. CHoćby to było tylko 60 km, nie myśl sobie, że trzy-cztery godziny wystarczą na powrót.


Następny etap na tej trasie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz