niedziela, 24 czerwca 2018

Etap P27: Łagiewniki - Piława Górna



Sen niedługi, o czwartej czy piątej budzi mnie światło dnia, głosy mnóstwa ptaków (w tym gruchanie gołębi, podobne do ostrzegawczego kukania kukułki) i kolejny dzwon kościoła. W samą porę, bo zaczyna kropić, po chwili chyba się rozpada. Odsuwam się od brzegu zadaszenia. Wzmożony ruch samochodowy na głównej drodze wrocławsko-kłodzkiej. Z autobusu wysypują się pierwsi przechodnie. Kończę się pakować, gdy do "mojego" zadaszenia podjeżdża rowerzysta, na oko po 50-tce, ale dobrze zbudowany, ubrany sportowo (ale nie "dresiarsko"). Wyjmuje z plecaczka półlitrówkę i kieliszek. Nalewa sobie, wypija. Zagaduje, pyta dokąd idę.

- Tak w ogóle, to do Santiago de Compostela, a w najbliższym czasie przez Wielką Sowę do Wałbrzycha i na Kamienną Górę... A najpierw chcę poznać rodzinę w tej okolicy.
  Myślałem, że mało spałem (niespełna 4 godziny!) Ten gościu twierdzi, że spał (i regularnie sypia) dwie. Wygląda rześko. I opowiada obszerne fragmenty historii swojego życia. Kryminał (ponoć za jazdę rowerem, kiedy miał zakaz), psychiatryk... Czwórka dzieci i żona, która go opuściła, kiedy miał odsiadkę. Fakt, że według wyglądu, gdyby nie ten rower, to bym się przestraszył. Ale kto podjeżdża rowerem, żeby kogoś pobić czy obrabować?!


Opowieść okazała się całkiem ciekawa: o tym, jak wykorzystał pobyt za kratami, żeby poznać prawo karne i administracyjne; jak pracował w Anglii, z początku nie umiał mówić w tamtejszym języku, ale język rozwiązał mu się pewnego razu po pijanemu (też znam taką historię - byłem świadkiem, ale to osobna opowieść). Dowiedziałem się, ile można tam zarabiając, przywieźć do kraju - w wersji maksymalistycznej (tzn. żyłując na wszystkim, sypiając po parkach itp.), a ile, żyjąc jak człowiek (znacznie mniej, ale wciąż niemało). I że teraz nie wyjeżdża, bo nie musi: jest jedynym w okolicy fachowcem od układania płytek i innych prac remontowo-wykończeniowych (inni powyjeżdżali), więc dyktuje ceny i nieraz zarobi 300 zł za jeden dzień. Opowiedział mi o swojej niespożytej energii i o tym, że ma teraz w życiu cel. Z jednej strony, ma w okolicy wiadomą reputację i wszyscy się z nim liczą. Z drugiej - ludzie mówią, że się zmienił, i teraz sam wyciąga innych z dołków psychicznych. Mówiąc językiem, jakiego on by nie użył: uczy ich polegać na własnych siłach. Swoje dzieci (z którymi ma wyznaczone spotkania raz na dwa tygodnie) zabiera do miasta, fundując im różne doświadczenia - "żeby nie zostały głąbami".

Nie wiem, ile z tych dobrych zmian, o których opowiadał, jest już rzeczywistością, a ile jego marzeniem, ale czułem, że jest w tym spójny i że wie, co sprawia, że życie ma wartość i sens. Wygląda też schludnie, rower bez przerzutek i trochę zużyty, podobno kupiony za 60 zł na złomie.
Ponieważ wspomniał, że jest z Piławy - miejscowości, do której dziś idę, bo mam tam przypuszczalnych dalekich krewnych, wspomniałem mu, że chcę poznać tamtejszych i tutejszych krewnych. Oczywiście, skojarzył nazwisko. Zapowiedział, że tędy będzie przechodził starszy pan, który na pewno wie, gdzie szukać mojego krewnego w Łagiewnikach. I tak było: niebawem przechodził starszy pan z dużym psem. Mój towarzysz go przywołał i zapytał. Starszy jegomość wytłumaczył mi, jak trafić, choć nie znał dokładnego adresu. No, właśnie miałem zasięgnąć języka, a "język" sam przyszedł do mnie! Jeszcze tylko na "Orlen" odświeżyć się, bo śmierdzę potem; ogrzać przy kawie, spisać te słowa i odczekać do godziny przyzwoitej na składanie wizyt!










Po drodze strzelisty kościół na małym wzgórku, obok cmentarz. Szukam znajomych nazwisk, i kilka znajduję. W kościele się odprawia. Krewny może być w kościele, pomyślałem. Poczekałem na koniec nabożeństwa i dopiero ruszyłem dalej. Niepotrzebnie. Kiedy znalazłem dom (starszy pan dobrze się orientował!), okazało się, że kuzyn właśnie szykuje się do kościoła - na 11-tą. No to pójdę z nim.


Patron dzisiejszego dnia - akurat spotkany w tym kościele!
Po drodze uzgadniamy punkty styczności i słyszę żywe opowieści o osobach, które znałem dotąd tylko z danych genealogicznych. Teraz wypełniają się życiem. Przeczekujemy najmocniejszy deszcz pod wiatą przystankową. Powiat dzierżoniowski ma nieźle rozwiniętą komunikację. Potem w domu, poznaję żonę kuzyna, i przy ciastach i sałatką odprężam się bardziej, rozwiązują się języki. Jeśli chodzi o rodzinę, Mieczysław nie może mi powiedzieć wiele więcej niż już wcześniej (gł. dzięki niemu) wiedziałem. Ale mamy o czym rozmawiać. Po jakichś dwóch godzinach wychodzę od Mietka i Alicji zadowolony z przełamania lodów i dumny ze swej asertywności. Nie wstydziłem się głosić swoje poglądy, choć starałem się ich wyrażanie dostosowywać do rozmówców. Alicja - trochę zaczepna, a w sumie życzliwa i o otwartych horyzontach. A ja - uczę się mówić, jak jest. Coraz mniej ukrywać, po prostu być sobą. Nic nie muszę. Żegnaliśmy się prawie jak serdeczni znajomi.







  Mietek odprowadził mnie do niedawno zrobionej drogi skrótem przez pola do Przystronia (stamtąd będzie bliżej do Piławy Górnej). Ach, jak słodko pachnie rabarbar! A tu, po drugiej stronie - ileż rumianku! - i też pachnie. Chmur nadal dużo, ale są prześwity, i odkąd wyszedłem na tę drogę, promienie słońca rozświetlają świat wokół mnie. Piękna, kręta droga wśród pól. Rozległy widok na wzgórza i rzekę z zalewem czy jeziorem. Idzie się lekko, tym bardziej, że nieco z górki.




Wieje wiatr, na szczęście nie jest zimny i niesie te zapachy pól! Niesamowity, jasno słomkowy kolor falującego na wietrze zboża (chyba jęczmień). A skowronki wyszczebiotują rytmy skomplikowane jak afrykańska wirtuozeria bębniarska.


We wsi wyciągam mapę, żeby zorientować się, co dalej. Chcę kogoś zapytać. Nadjeżdżają rowerzyści i to ja pomagam im zorientować się, gdzie są - i zawrócić. Jadą tam, gdzie ja, tylko z innego punktu wyjścia. Oni szybciej, ja za nimi.
Szkoda, że straciłem ich z oczu. Przegapiłem polną drogę, w którą trzeba mi było skręcić, i doszedłem do Ratajna. Idea skrótu wzięła w łeb!






Od Ligoty już się teren wznosi w kierunku Goli Dzierżoniowskiej ("To tam, za tą górką - o, widzi pan?"). Sarenki mają legowiska w zbożu tuż koło drogi. Czmychają zrywem, gdy się zbliżam. Jest chłodno, ale nie za bardzo. Polar wystarczy z zapasem.
Póki co, cichutko - żadnych psów nie słychać, tylko ptaki i wiatr w koronach drzew. Za pasmem niskich wzgórz przede mną pojawiają się dwa kolejne pasma, raczej już naprawdę górek. Witajcie, Sudety! Raduje się moje serce na widok gór!
Pojawiają się też już charakterystyczne dla rejonu Sudetów szare tynki - często "baranki".
Wszystko się zgadza: za górką była szosa, prowadząca do Goli, a potem do Gilowa. Tylko godzina już bardzo dojrzała. W Goli Dzierżoniowskiej jest pałac. Droga w dół, zakręca. Ładna ta Gola. Cieszę się, że tędy właśnie idę. Swoją drogą, co za nazwa miejscowości! Nie Wola, tylko Gola? W swoich wędrówkach, gdzieś koło Błonia, też już spotkałem Gole. Tak czytasz sobie tego bloga - ale czy wiesz, co to jest gola? Ja nie wiem. A przecież w Polsce jest aż 21 (!) wsi o nazwie Gola! W połowie drogi z Goli do Gilowa ujadanie wielu psów. Co to? Schronisko? Psiarnia? Hodowla?






Gilów. Schodzę w dolinę i dość szybko robi się zimno, a wiatr znów się wzmógł. Cała chmara rozszczebiotanych ptaków przelatuje z drzewa na drzewo - jak wesołe towarzystwo od baru do baru. Wielki kudłaty pies anonsuje wsi moje przybycie. Wysoki budynek z półokrągłymi oknami... Najbardziej kojarzy mi się z synagogą. Czy zgadłem? Na zabytkowych murach - żadnej informacji.
Rzadkość w tych stronach: drogowskazy ze szlakami turystycznymi. Stoję i kontempluję. Podchodzi dwoje starszych państwa - z wyglądu takich, co to nie stronią od kieliszka, ale dobroduszni. Pytają, dokąd chcę dojść. Wytłumaczyli mi drogę starannie. A zaraz obok niemal równa rzadkość: czynny sklep spożywczy. Zaopatrzyłem się w suchą ale nie twardą wczorajszą jagodziankę i duży kefir. Jeszcze pójdzie z plecaka bulgur z koperkiem - i kolacja jak się patrzy.


Idę wskazaną trasą, obok wielkiego PGR-u. Potem długi kawałek asfaltem wijącym się wśród lasu, a tu zalatuje... farbami albo rozpuszczalnikiem. A podobno w Piławie i okolicach nie ma przemysłu, oprócz kamieniarstwa. Mam dziś wieczorną porcję owoców: pierwsze w tym roku maliny prosto z przydrożnego krzaka!




Piława Górna (a właściwie jej przedmieście - Kośmin) wita mnie najpierw bezludnymi domami (opuszczonymi oraz jeszcze nie zasiedlonymi).
Zajadle szczekają psy o mniej lub bardziej groźnym wyglądzie. Ogólne wrażenie raczej deprymujące. Wkrótce zajdzie słońce, do następnej miejscowości już dziś nie dojdę, warto rozejrzeć się za noclegiem. Pytam o ludzi o moim nazwisku i tak trafiam, już po zmierzchu, do wciąż czynnego zakładu kamieniarskiego. Młody człowiek w warsztacie tłumaczy się, że zajęty, ale gdy mówię o sobie więcej, prowadzi do ojca, założyciela zakładu. Ten przy herbacie chętnie opowiada mi powojenne dzieje swojej gałęzi rodziny. Miło się gada, jednak noclegu nikt nie proponuje, tylko dowiaduję się, że koło stadionu w środku miasta jest hotel. Zdążam tam w popadującym deszczu. Ha ha, miało być sześć dni bez opadów!


Reszta miasta jest mniej przygnębiająca, ale jeśli chodzi o hotel - sytuacja analogiczna jak wczoraj. Nawet się pali światło w dwóch pomieszczeniach na parterze, ale ani żywego ducha. Dzwonka nie ma, telefonu nikt nie odbiera. Obchodzę budynek. Z tyłu, pod schodami można by się rozłożyć i schronić przed deszczem, ale obok przechodzą jakieś niejasne typy. Wracam na główną ulicę. Ruch pieszy już ustaje, a przed domem kultury i bankiem w jednym jest daszek. Niewysoki murek zasłania od jezdni. Będzie zawiewać, ale w razie deszczu mogę się przesunąć o metr, półtora. Okolica rzęsiście oświetlona (a może i kamerowana) i przejeżdżają samochody, co minimalizuje niebezpieczeństwo napadu. Wyciągam śpiwór, cenne rzeczy przy sobie, buty pod siebie i kładę się spokojnie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz