sobota, 23 czerwca 2018

Etap P26: Sobótka - Ślęża - Radunia - Łagiewniki


Nocleg u przyjaciela przyjaciółki. Moja pierwsza od nie wiem ilu lat gra w szachy - nastoletni syn gospodarza nie miał większych trudności z postawieniem mi mata. Od początku widziałem, że realizuje jakąś strategię, ale nie potrafiłem jej przeniknąć. I obfita kolacyjka - dobrze w obcym mieście wylądować w domu pełnym jedzenia, nawet jeśli trzeba zrezygnować z prysznica, bo wanna pełna warzyw (marchew idzie na dno, pietruszka pływa) - kolega właśnie stawia pierwsze kroki w działalności gastronomicznej. Do późnej nocy i od wczesnego rana rozkminia, co zaserwować na swoim straganie, uwzględniając zmieniającą się pogodę.

Detal muru kościoła św. Jakuba
I oto w sobótkową (przesilenie letnie! wieczorem Noc Świętojańska) sobotę wyruszam z Sobótki na Sobótkę (Górę). Wraz z nastaniem lata astronomicznego skończyło się, jak nożem uciąć, upalne lato meteorologiczne. Wiaterek, ciemne chmury, na razie nie pada. Powietrze miękkie i chwilami pachnące - trudno mi powiedzieć, czym; jakąś świeżością. Sklepy w Sobótce otwierają wcześnie. Dzięki temu w ciucholandzie zaopatruję się w to, czego najbardziej potrzebowałem - obszerną chustkę, która może, według potrzeby, robić za apaszkę, szalik lub jedno i drugie.


Marchewka idzie na dno, pietruszka pływa
Przed 10-tą ruszam w drogę.
"Bistro u Łucji" wygląda jak bar szybkiej obsługi, i takie ma menu. Chyba mamy z Łucją różne wyobrażenia o tym, co to jest bistro. W mojej ulubionej kawiarnio-piekarni długa kolejka. A u Św. Jakuba bije dzwon. Chyba pora w drogę, choćby bez kawy.


W krzakach na skraju trójkątnego rynku ptaki bardzo głośne. W progu kościoła św. Jakuba poprosiłem o błogosławieństwo. Jakby w odpowiedzi, zaraz zaczyna padać. Muzeum Ślężańskie zaprasza - dzisiaj wstęp wolny, i właśnie otwierają. Afisz nęci: "Dawne wierzenia". Dowiem się jakichś miejscowych legend? Pogoda... zachęca do zwiedzania. Oprócz mnie, kilkoro innych gości.
No, mają trochę artefaktów, znanych mi ze zdjęć w podręcznikach historii. Kultura łużycka, te sprawy. Są i skały, i wypchane zwierzęta - podobnie jak pamiętam z dziecięcej wizyty w Muzeum Tatrzańskim. Mimo wszystko, jestem zawiedziony. Spodziewałem się ciekawych legend o samej Ślęży i okolicach - a tu nic na ten temat. Wychodzę z muzeum - wita mnie piękne słońce i kolejny dzwon.



Swoją kawkę w końcu piłem - w Szczerym Polu. No, "szczere pole" to niezupełnie, kawiarnio-restauracja ładna, wielkie okna, widok na zieleń u stóp Ślęży. I kawa zacna - "Helmut Sachers". Słyszał kto o takiej marce? To może jeszcze usłyszy.


Po drodze dziwny, granitowy "kręgiel" większy od człowieka. To Mnich - tajemnicza rzeźba, znaleziona między Świdnicą a Wrocławiem. Jedna z hipotez głosi, że to był swoisty słup graniczny we wczesnym średniowieczu.

Dom Turysty (d. schronisko) Pod Wieżycą. Park linowy. O, żółta strzałka! Wyjątkowo gruba, dorodna. A przed DT - Ogród Bajęd. Chciałem mieć legendy i podania - to mam, ilustrowane rzeźbami w drewnie, większymi od człowieka. Pełne gwałtu, choć i dobroduszności.




  - To jest dziwne bardzo drzewko - słyszę od jednego z przechodniów. - W czasie rzeźbienia znaleziono na nim kamienie szlachetne.
  - Ciekawe.
  - Poważnie. Ametysty. A ametystu to akurat na Ślęży nie ma!



Kiedy się przyglądam schronisku i rzeźbom, zagaduje mnie inny pan i informuje, że od najstarszych czasów zamieszkują te ziemie Słowianie, wespół z Celtami, na długo przed Germanami. Oficjalna archeologia mówi co innego. Napomykam o Wandalach...
  - Wandalowie to też Słowianie - odpiera mój zorientowany rozmówca. Radzi mi poszukać w internecie pod hasłem "Zakazane historie". Wiadomo, słowo pisane bardziej wiarygodne...


Zrywa się wiatr. Znowu zimno. Z mapy nie wynika jasno, czy droga, którą chcę pójść, to szlak turystyczny, droga jezdna, czy... granica parku krajobrazowego. Postanawiam trzymać się czarnego szlaku, a potem, jak spotkam niebieski, skręcę weń w lewo, a jeśli żółty - to w prawo.



Raz po raz drogi schodzą się, rozchodzą, trzeba uważać, którędy skręca szlak. Staram się uczynić swój krok lżejszym i bardziej miarowym. Prześwituje słonko, spod liściastej ściółki wystaje skalne podłoże. Las dokoła gęsty, szczególnie w zagłębieniach terenu. O, jest niebieski szlak. Do tej pory było mniej więcej po równym, teraz będzie zdecydowanie pod górę. I dojdę tym niebieskim szlakiem nie tylko do szczytu Ślęży, ale i na Radunię. Łagodnie! To moja pierwsza wędrówka górska w tym roku.
Teraz szlak skręca w starą drogę z kocich łbów i ostrych ułomków skalnych. Przy ławeczce spotkanie z duchami gór - dwiema wytrwałymi wędrowczyniami. Obie starsze ode mnie, korpulentne, i też nie boją się spać pod gołym niebem. Mogłyby opowiedzieć niejedną historię! Np. o tym, jak wysoko w Karkonoszach nocowały na szlaku bez śpiworów...

No, jest stromo. Nie na tyle, żeby się ześlizgnąć (o ile nie ma błota) ale na tyle, by się zasapać. Aparat chwilami się nie włącza. Może nie wszystkie miejsca na Ślęży chcą być fotografowane. I wreszcie po schodkach pod górę. Wszędzie głazy, szare i omszałe. I jakie wykroty! Gdzieś zgubiło się tych troje, którzy najpierw mnie wyprzedzili a potem ja ich, i odtąd szli już wolniej moim śladem jak za przewodnikiem. Dogonili mnie, gdy się posilałem. A na wierzchołek doszliśmy praktycznie razem. I oto jestem na Sobótce w sobotę sobótkową!

Zaglądam do bufetu schroniska. przyda się ciepła herbata. Wszystko skandalicznie drogie, nawet wrzątek 1,50 zł a nie za darmo albo po 50 groszy. Kupiłem go bez protestu. I nie ma żadnego ciepłego dania, ani żadnego świeżo pieczonego ciasta, tylko wafelki po cenie całej paczki herbatników. Zaparzam sobie herbatę z mojej maleńkiej puszeczki, takiej na 5-6 torebek herbaty - zawsze mam ją przy sobie.

Góra wiatrowa: wieje tak jak kiedy tu byłem poprzednio. Szumią wysokie drzewa na zachodniej krawędzi rozległego szczytu Ślęży. Dzwonnica kościoła jest teraz obudowana podestem widokowym (wydaje mi się, że nie była). Niestety, aparat znów wysiada. Nie uwiecznię więc też obozu namiotowego i swojsko dymiącego ogniska niemal u stóp krzyża w tym najświętszym chyba miejscu świętej góry. Chyba czują ludzie instynktownie, gdzie dobrze spocząć i nabrać nowych sił!

Granitowy niedźwiedź - starosłowiańska (podobno) rzeźba kultowa. To on jest znakiem lokalnego szlaku krajoznawczo-kulturoznawczego!

Jest około 14-ej.  Trzeba poginać dalej. A nowych baterii do aparatu nie chcę kupować tutaj. Pewnie też drogo. Teraz po schodkach w dół, dalej grzbietem masywu, szlak trochę kręci. Cały czas szumny las. Gdy osiągam kolejny, niższy wierzchołek, wychodzi słońce. To chyba jeszcze nie Radunia, ale robi się tak jakoś radośniej. Ze szczytu Ślęży dochodzą dzikie (ale niewątpliwie człowiecze) ryki. Pewnie towarzystwo od namiotów. Przy ognisku raczyli się piwem i zawartością jakiejś smuklejszej butelki. Może przyjechali na swój sposób świętować letnie przesilenie? Może w najkrótszą noc roku zrobili sobie szałas potu, a teraz ucztują? Oj, ponosi mnie fantazja, pobożne życzenia - ale kto wie?

Na Ślęży zostawiłem swój kostur, wziąłem inny, który wyglądał na pozostawiony na dobre - i ten z kolei odłożyłem na tym wierzchołku. Nagle się zachmurzyło, wiatr się wzmógł i zaczęło kropić. Czuję, że tym razem może lunąć!

Nie pomyliłem się. Padało intensywnie, na szczęście niedługo. Niby spokojna ścieżka, ale jakby nie było tego chodnika z kamieni, to by wielu się zgubiło na amen w tych głazowiskach. I tak zresztą na chwilę straciłem  oczu szlak, a kiedy go odnalazłem, tak się wije, że nie wiem, w którą stronę prowadzi na Ślężę, a w którą naprzód ku Raduni. Zostawiam plecak i idę na rekonesans w obie strony, potem nieco ryzykowna, ale prawie pewna decyzja.

Z tablicy koło deszczochronu dowiedziałem się, że w okolicy dominują aż cztery typy skał: granity, gabro, serpentynity i jeszcze jakieś -ity, a tu konkretnie głównie gabro, oraz że Ślęża, mimo swego kształtu, nie jest wygasłym wulkanem (w każdym razie nie lądowym), tylko powstała przez wylew magmy na dnie morskim. Nieźle musiało się wylewać. A jakie z tego na pewno były bąbelki! Ocean zapewne miejscowo zawrzał.

Na przełęczy Tąpadło jest niedrogo serowo-owocowe ciasto "skubaniec". Przyda się uzupełnić zapas kalorii, a przy okazji podelektować się wytworem miejscowej tradycji cukierniczej. Zaczyna się wspinanie pod Radunię, od razu ostro w górę. Z przeciwka idzie mężczyzna z dwójką dzieci i zagaduje do mnie:
  - Już tam na pana czekają na górze. Biwakują, chyba się dziś w nocy jakieś imprezy szykują.  Może będą przywoływać moce... - wszystko mówi ze śmiechem i znacząco spogląda na mnie. Z rozwianym włosem, jaskrawą chustą na ramionach i kosturem w ręku, mogę wyglądać na jednego z "nich".
Wyjaśniam, że ja nie mam zamiaru tu zostawać na noc - przecież pójdę jeszcze dalej, nim noc świętojańska zapadnie! Acz nie wiem, czy dużo dalej - jakoś mi się wszystko (nie po raz pierwszy) obsuwa w czasie. Ale nie ma pośpiechu. Jak mam dojść, to dojdę - i na Radunię, i na Sowę, i na Śnieżkę, i.. do Santiago. Obchodzę wierzchołek Raduni. Nagle po lewej otwiera się przepaść. A za nią widok na Ślężę i równinę na północnym wschodzie. Zielone lasy i żółtawe połacie pól. Szkoda, że aparat nadal pauzuje! Po prawej mijam skałę z napisem wyrytym nie gotykiem, a niemiecką kursywą (a więc chyba względnie nowym, ale kto wie? Austriacy, zdaje się, wcześnie odeszli od pisma gotyckiego): "Prinz Johann Georg Weg".

Mija mnie po kolei troje biegaczy, tak zagonionych, że tylko jeden ma siłę mnie pozdrowić. A ja spokojnie. Nie to, że wolno (późno!) ale bez pośpiechu. Na Raduni, prawie na szczycie, tablica Lasów Państwowych. Informują, że przetrzebione świerki to efekt suszy z lat 2015-16, i tłumaczą, że muszą wycinać drzewa (gdzieniegdzie masowo), bo się namnożył kornik. Zapowiadają odbudowę lasu - z większym udziałem autochtonicznego buka i dębu. Niby dobrze. Na zdjęciach poglądowych: cierpiące lasy i obrzydliwy wygląd larw kornika. No, jak tu nie ciąć?

Na uwiarygodnienie tezy o zainfekowaniu kornikiem, niektóre składziki ściętych drzew ponakrywane gęstą, czarną siatką ze znakiem "nie dotykać".

Miejsce, gdzie zbiega się w dół, oznakowanie szlaku robi się niejednoznaczne - na rozwidleniu nie wiadomo, czy iść szeroką drogą, czy wąską ścieżką wśród traw. Z tej drugiej wyjeżdżają rowerzyści i potwierdzają, że szlak jest tam. Ale potem przez pół kilometra ani jednego znaku! Aż w końcu się znajduje, jakby nigdy nic.

Bije dzwon. Na Ślęży? Jest 18.30. Dochodzę do skrzyżowania dróg/szlaków. Do celu etapu w prawo, do Sulistrowic w lewo. Droga, jeśli utwardzona, to ostrym gruzem, wysypanym byle jak - jeśli ktoś na to wjedzie, to najwyżej jakimś jeepem. Czyli podrzutki raczej nie będzie, a liczyłem na nią - po co iść tam i z powrotem tym samym odcinkiem drogi? W końcu wyszedłem z lasu na polną drogę z widokiem na Ślężę - ani chybi, idę w dobrym kierunku. U podnóża wysokich jak trzciny traw przy drodze ziele świętojańskie - dziś zwraca na siebie uwagę, bo to wigilia Św. Jana. oczywiście, kwitnie.
 Z przodu, gdzieś z doliny, dobiega już głos z megafonów. pewnie red. Zagórski z NTV i jego goście - mogę teraz iść kierując się tym, skąd dociera ów głos. Każda mijana grupka młodzieży wydaje mi się "wolnymi ludźmi" ze zlotu. Pewnie zresztą słusznie.

Sulistrowice. Wieś się kończy, a zaczyna się zalew, i niekończący się rząd zaparkowanych samochodów. Za zalewem pole namiotowe, skąd dobiega głos, sprawiając wrażenie, że płynie spod samej Ślęży. Zlot Wolnych Ludzi "Harmonia Kosmosu". Trzeba wykupić wejściówkę (można na 1 dzień). W środku dużo ludzi - często w strojach etnicznie kolorowych albo niby-militarnych. Kilka po kolei osób zachwala mi swoje odpromienniki. Dawniej to były skomplikowane druciane urządzenia, ustawiane pod odpowiednim kątem przez fachowca-radiestetę, teraz małe plakietki (co mają w środku? Jakiś układ scalony? ...a może nic?), ustawić można samemu wg kompasu, i podobno jeszcze skuteczniejsze. Stragany z różnorodnym (ale z reguły drogim) jedzeniem. Popaduje, więc szczególnym wzięciem cieszą się ciepłe dania. Kupić, nie kupić? Zanim znajduję stragan znajomego, inny sprzedawca wręcza mi końcówkę swojego wege-gulaszu - cały wysoki kubek zupełnie za darmo - bo widzi, że idę z daleka, i pewnie nie jadłem dziś nic ciepłego!

Na scenie prelegent peroruje z naciskiem - najpierw o tym, jak można dbać o zdrowie pomimo establishmentu medycznego, a potem o tym, jakimi sposobami każdy kolejny rząd nas zniewala i robi nam wodę z mózgu. Pod namiotem oświeca ludzi ktoś, kto przejrzał wszystkich nauczycieli duchowych i wie lepiej. Ktoś inny mówi o zaletach odżywiania się tylko mięsem. Walka o dusze?

Zajadłość prelegentów budzi we mnie instynktowny opór, chęć wycofania. Ale miejsce ciekawe. Można spotkać "szamankę syberyjską" (w jurcie, a jakże), artystyczne rękodzieło, domowe przetwory i nagrania muzyczne niepromowane w radiach, a także... osobliwą, podobną do sławojki kabinę - podobno akumulator orgonowy, zbudowany w oparciu o prace Wilhelma Reicha -  psychoanalityka z pierwszej połowy XX wieku, jednego z najważniejszych uczniów Freuda, który badał prawa przepływu energii życiowej. Nie odważyłem się wypróbować wystawionego w Sulistrowicach akumulatora.

Kolejny posiłek ze znajomymi, miła atmosfera... Ale dochodzi dziewiąta, a ja mam przed sobą jeszcze kilometry. Chciałem w Łagiewnikach odwiedzić rodzinę, której nigdy nie widziałem. Jak ja im się zwalę, gdy zapadnie noc? Nie zastanawiając się dłużej, ruszam w drogę, z powrotem w stronę lasu. Gubię szlak i nie mogę odnaleźć. Łapię okazję, ale tylko do rozwidlenia szos na końcu wsi. Następnej okazji nie ma - dobra, idę piechotą. Przy resztkach światła dziennego, wspomaganego latarką, studiuję mapę - i gubię etui od okularów, ale po kilku minutach znajduję. Z niewielu przejeżdżających potencjalnych "okazji" żadna nie jest moja. Spokojnie idę przed siebie. Pieszo, już po ciemku, docieram do Oleszny, i dalej, z pomocą informatorów, brukowaną drogą do Łagiewnik. Zabawne, jak na granicy gminy zmienia się (na lepsze) standard drogi.

Łagiewniki - koło północy. Jedyny zajazd w mieście (słynny na całą okolicę) wygaszony i nieczynny. Później dowiem się, że nowemu właścicielowi od pewnego czasu nie opłaca się czekać na gości (ani odbierać telefonu, którego numer widnieje przy drzwiach). Co robić? Może padać. Na szczęście, znajduje się szeroko zadaszony "ogródek" baru. Tu przenocuję, i się zwinę, zanim ktoś przyjdzie bar otworzyć. Już rozkładam śpiwór, gdy pojawia się kilku miejscowych młodych ludzi (sobota wieczór!). Na szczęście, nastawieni pokojowo i życzliwie. Kończy się na (ich) papierosku, niedługiej pogawędce i życzeniach dobrej nocy. Zegar na strzelistej wieży kościoła wybija kolejne godziny, zanim zapadam w sen.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz