Obudziłem się chyba wyspany ale smutny. Śniło mi się, że mieszkałem z czyjąś rodziną. Niby było dobrze, miałem swoje miejsce i byłem akceptowany, ale brakowało miłości. Brakowało mi prostego przytulenia. Buty, jak się okazało, nie całkiem wyschły. To wszystko podsumowuje wrażenie, jakie miałem po noclegu w tym domu. Grunt, że łóżko było miękkie, pościel w sam raz, a herbata ciepła. I że nie pada. Wyruszam koło dziewiątej.
Góry coraz niższe ale dolina potoku coraz głębsza. Poranny chłód. Po prawej wyłania się rozległy zbiornik wodny otulony górkami. Z jednej strony widzę wędkarzy. Ładnie położone domki wciśnięte między szosę (mało uczęszczaną) a wodę. Każdy z nich mógłby mieć prywatną przystań.
"Zakątek frykasów" kusi na wielkich reklamach zapiekankami XXL, goframi i lodami "jak za dawnych lat". Co z tego, skoro pozamykane na głucho? Tylko ptaki i drzewa robią swoje.
Zagórze Śląskie. No, szkoda, że akurat teraz aparat nie działa: przechodziłem pod ciekawym wiaduktem, wysokim i niewątpliwie bardzo zabytkowym (na granicy z Jugowicami). I koło wiejskiego pałacu - obecnie 4-gwiazdkowego hotelu. Jest tam kawa, ale drogawa, a w ogóle, to jeszcze nie "otwarte". Na szczęście, niedaleko podobno jest sklep. Może aparat, odmawiając posłuszeństwa, chciał mi powiedzieć, że pomyliłem drogę? Nie słuchałem, i teraz przyszło mi się cofać ze dwa kilometry. Dlaczego pomyliłem? Wydawało mi się, że idę jedyną możliwą. Bo ta druga, właściwa, była zabarykadowana barierkami drogowców i rozkopana. Remontują most. Ale pieszy przejdzie, a szlak niebieski prowadzi właśnie tędy. Ulica bardzo niepozorna, ale szlak jest. Żeby było zabawniej, skręca w las i pod górę. Drogowskaz obiecuje, że za 15 minut dojdę do zamku Grodno.
Zamek częściowo w ruinie (i remoncie), ale częściowo bardzo strojny, barokowy chyba. W sieni karczmy portrety jakichś monarchów-rycerzy. Posilam się niedrogą kawą i pulchnym, dużym gofrem. Należy mi się za tyle błądzenia i za tę wspinaczkę. Meble drewniane, ściany kamienne - jak na zamek przystało. Wrażenie trochę psują grube rury pod sufitem. Mogliby je chociaż pomalować w fantazyjne desenie albo sceny rycerskie!
Lasoparkiem schodzę z góry Chojna. Owoce w sklepie. I już za Zagórzem - staw, łąka, las. Jakieś 14 km do Wałbrzycha. Dziś nie mam ochoty na wspinaczki. Na szczęście, trasa tego nie wymaga. But dyndają mi u dołu plecaka, idę w sandałach. Zachmurzone niebo zwolna się przejaśnia. Ścieżka podmokła, woda opada dopiero na tyle, żeby dało się przejść suchą stopą. I na szczęście nie brakuje na niej kamieni. Pewny foothold.
Idę za szlakiem, idę, nagle widzę rozstaje - i szlaku nie widzę. Zostawiam plecak i wracam się szukać znaków. Plecy odpoczywają od ciężaru. A było tyle nie myśleć, nie kombinować, tylko się przyglądać drodze! Przyszło mi się cofnąć z pół kilometra. Ty skubana bestio! Było, że w prawo? Było, ale nie było żadnego znaku, że zaraz potem w lewo! A o 15 metrów nad drogą, przy wąskiej ścieżce na przełaj - owszem, jest biało-niebieski znak. Więc jeszcze raz dwa razy po pół kilometra - ostatnie już z plecakiem.
Tylko, niestety, tu się zaczyna dróżka raczej niesandałowa. Ale mokrych butów zakładać nie chcę! Boso też nie pójdę. Dróżka ciągle pod górę, ale z częstością oznakowania nie przesadzają.
Uff! I na szczycie, przy grupce głazów pod nazwą Klasztorzysko.
I oto wychodzę na jakieś hale albo łąki kośne, z widokiem na dwie duże góry.
Od czasu tamtej dziewczyny, nikogo nie spotkałem. Niewiele osób przeszkadza rosnąć trawom, ziołom i siewkom drzew na tej dróżce. W dół. Krajobraz co chwilę trochę się zmienia, kierunek dróżki też. Pachnie leśną świeżością. Szlak znów starannie wyznakowany. Postój przy ściętych kłodach. O, lewy but już prawie suchy! Tymczasem zrobiło się zimno. Studiuję mapę. Teren, przez który idę, nazywa się Góry Czarne. Akurat ten odcinek planowałem przejść drogą, nie szlakiem. Za późno to zobaczyłem, ale może to i lepiej: nie ma to jak wędrować przez las! Znów przebiło się słońce. Odtąd będzie chyba głównie po równym, więc mój kolejny kosturek przy tych pniach kończy bieg.
Wychodzę na otwarte pole. Nagle nadciąga z wiatrem drobniutki deszcz. Schroniłem się w sadzie niskich wisienek - przy okazji miałem napój i posiłek w jednym. Deszczyk szybko ustał, a ja za chwilę znienacka znalazłem się w mieście. Kamienice, pętla autobusowa. To Wałbrzych Rusinowa, a zaraz za nią Osiedle Górnicze - bloki w wesołych kolorach. Szlak na chwilę znika. Odnajduję go z pomocą mapy, a dzięki chwili zabłędu, mam świeży prowiant ze sklepu. Drożdżówek nie było - nieopodal jest piekarnia, ale czynna tylko do 16-ej. Znaczy, że jest już po. Po deszczu wychodzą na podwórko dzieci.
W stronę centrum. Miasto przemysłowe? Na razie chaszcze i łąki, okazałe jawory i jesiony... Podoba mi się ten szlak przez Wałbrzych. Napotykam ładne domy i zieleń o niemiejskim charakterze. Chwilami kropi, ale z umiarem.
Fotografuję gołębnik.
- Pieniądze się należą! - rzuca żartobliwie w moją stronę mężczyzna w średnim wieku. Obok młoda kobieta i kilkoro dzieci. Na szczęście, nie upiera się przy tej opłacie za fotografowanie.
- Chce się panu tak wędrować?
- Chce się. Od Sobótki tak idę...
- Kobietę jakąś by jeszcze wziąć... O, tę tutaj panu sprzedam.
- Nie wiem, czy by mnie było stać - rzucam dyplomatycznie i przechodzę bez zatrzymania, żeby nie kontynuować tematu.
Znów zgubiłem szlak. Trudno - pójdę ścieżką przyrodniczą przez Ptasią Kopę. Będzie chyba szybciej niż szlakiem przez Lisi Kamień - kolejny wysoki szczyt (610 m npm.) - i wyjdę bliżej Szczawienka, a przecież tam chciałem dojść (przyuważyłem je jako szczególnie urodziwą dzielnicę Wałbrzycha).
Na Ptasiej Kopie |
Krętymi drogami rowerowymi przez zalesioną górę chcąc, nie chcąc, trafiam na niebieski szlak - czyli jednak dojdę do stacji Wałbrzych Miasto. Wychodzę z lasoparku na miasto. Kilkupiętrowe domy - czy kiedykolwiek remontowane od czasów wojny?
Min niet? Chyba miny jest'! |
I po raz pierwszy w Wałbrzychu czuję kwaśny, ciężki dym. Chyba węglowy. Zapachowa "wizytówka" tego miasta.
Zagadują mnie młodzi Cygani. Wygląda na to, że to ich getto. Temu, że doszedłem z Warszawy, nie dają wiary. Prostuję, że po kawałku - teraz z Sobótki. To też robi wrażenie.
- Miłej drogi! - słyszę na pożegnanie.
Wałbrzych Miasto. Piękna, ośmiokątna hala dworca. Jest 19.30. Dojście tu zajęło mi dokładnie dwa razy więcej czasu niż zapowiadały drogowskazy szlaku. Który dalej prowadzi do Szczawna-Zdrój. Ale gdzie znajdę nocleg?
Ktoś mi mówi, że w centrum miasta. No to sobie zwiedzę przy okazji. Ale tam już pojadę miejskim autobusem. Wszędzie daleko. Centrum ładne. "Pokojów gościnnych" ani widu.
Pytam o nie w kawiarni "Zielona Sofa" za rynkiem, gdzie właśnie zamykają bufet. Młodzieńcy przy najbliższym stoliku zapowiadają, że tu właśnie będą prosić o nocleg. Nie wiem, czy żartują. W każdym razie jeden z nich uczynnie zagląda do internetu i daje mi namiar na kilka miejsc... w Szczawnie. Dzwonię. Nie ma miejsc. Facet odsyła mnie do pensjonatu... w Wałbrzychu. Tam okazuje się, że drogo, a zresztą też nie ma miejsc. W innym, bardziej wypasionym pensjonacie są - 100 zł ze śniadaniem. Trochę jednak za drogo! Postanawiam jechać w ciemno (i już po ciemku) do Szczawna. Na przystanku dwoje młodych (bardzo) też się zastanawia nad noclegiem, bo ktoś znajomy ich "wystawił". Może inny znajomy nie zawiedzie w potrzebie...
To nie był błąd. W Szczawnie-Zdroju pokojów gościnnych nie brakuje. Nie znajduję adresu z internetu, ale za idę za innym drogowskazem, po drodze pytam mężczyznę relaksującego się w podcieniach jakiejś "Willi". Tam nie ma miejsca, ale pokierował mnie na sąsiednią ulicę. Gospodyni już prawie spała - ale tak, miejsce jest (i niedrogo)!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz