Gospodyni nie chciała ode mnie nic, poza modlitwą za jej rodzinę. Do sklepu doszedłem sporo przed otwarciem. Mam czas spojrzeć jeszcze raz z bliska na kolegiatę i przejść się brzegiem Gopła.
Zwrot zakupu okazał się „systemowo niemożliwy – choćbym bardzo chciał przyjąć”. I co teraz? Co teraz, Wielka Siło? Póki co, pozostało mi przyjąć z pół kilo dodatkowego dociążenia
– ale przecież mogę poprosić, aby niosło się to lekko... I
faktycznie, idzie się lekko.
Zdjęć dziś nie będzie (poza tym tytułowym, zrobionym pod koniec dnia z okna klasztoru w Strzelnie). Karta pamięci zaczęła szwankować. Ponieważ tylko czasami aparat mnie o tym informował, dopiero wieczorem przyszło mi do głowy, że lepiej by było ją wymienić.
*
W mieście wielkie plakaty „Mistrz świata z Kruszwicy –
dziękujemy!” Kto taki? Jakub Krzewina, halowy mistrz i rekordzista
świata w sztafecie 4x400 m. A więc Polacy znów się liczą w
lekkoatletyce.
Upał. Za Łagiewnikami cienista aleja lipowo-akacjowa, na co którymś
drzewie znak muszli na niebieskim tle. I nawet wietrzyk lekki
powiewa.
W Polanowicach stwierdzam, że zgubiłem rozpiskę – nazwy miejscowości, przez które mam iść,
adresy i telefony noclegów, nawet godziny pociągów na powrót –
cały bank informacji na jednej kartce. Gdzie mogła wypaść? Tam,
gdzie się przebierałem, czy tam gdzie nagrywałem ćwierkającego
ptaszka? Wracam. Wracam chyba z pół godziny. Plecak zostawiłem przy drodze, przed Polanowicami.
Prawie nikt tędy nie chodzi ani nie jeździ.
Zadzwonił znajomy z pielgrzymki:
- Na jakiej teraz drodze duchowej?
- Na Camino - odpowiadam. Okazuje się, że u niego właśnie mówili o Camino w radiu. Uznaje to za znak i spontanicznie proponuje (poczuł takie natchnienie), żebyśmy powędrowali razem – skądś we Francji, aż do Santiago. Waham się. Coś mi mówi, że z takim towarzyszem miałbym tam wyzwań do kwadratu –
ale kto wie? Może Duch i mnie do tego pomysłu nakłoni? Przy drodze porzucony but – jak na Camino w Hiszpanii. Kolejny
znak?
Już słychać szosę w Łagiewnikach. Już miałem zawrócić,
zrezygnować. A tu – alleluja, jest! Znowu wracam się, znów
nadłożyłem kilometry i godzinę, ale przynajmniej barki i plecak
odpoczywają od plecaka. Oby czekał na mnie!
Czekał, razem z kapeluszem. We dwóch im pewnie raźniej. Idę dalej
prosto, zacienioną aleją. Cisza jak makiem zasiał, tylko czasem
zaszumi powiew w gałęziach. Od Polanowic asfalt i czasem przemyka
jakiś samochód. Jeszcze raz się przebrałem i odtąd mój strój
stanowią tylko: sandały, kapelusz i ciemne okulary, oraz najkrótsze
z możliwych spodenki. Do tego dochodzą „juki”: plecak, torba
przez ramię i pokrowiec na okulary na sznureczku.
Kilka minut odpoczynku na skoszonej trawie w cieniu czyjegoś
żywopłotu. Zjadam sałatkę, zmieszaną dziś rano (w pokoju była
butelka z oliwą!) Dopełnia lunczu, po dwóch ostatnich falafelach.
Odświeżony i pokrzepiony, mogę iść dalej.
W lewo, na Książ, polna droga, znacznie mniej ocieniona. Jednym
słowem: patelnia. Słońce przypiekło mi ramię, zanim sobie
przypomniałem o kremie. Ale w sukurs mi przychodzi wietrzyk.
Uch! Pierwszy cień od kilometra albo dwóch. Odpoczynek – i
kolejna zguba: długopis. Może to dlatego na zakręcie ptak tak
ostrzegawczo zakrzyczał, a ja nie wiedziałem, o co mu chodzi:
przecież znak szlaku był jednoznaczny, a z torby nic ważnego nie
ubyło.
Dogonił mnie motocyklista, zagadnął, dokąd idę, i zainteresował
się, czy chce mi się pić. Jednak jeszcze w Książu pani dolała
mi wody do butelki po „frumencie” - napoju jabłkowo-miętowym,
który jest moim ulubionym drinkiem w tym sezonie. Nie zginął ślad
tamtego smaku.
Ten upał
i ta monotonia! Krajobraz dziś mało się zmienia, choć dróżki
trochę kręcą. Lubię iść przez wioski – przynajmniej coraz to
trochę inny dom, inna perspektywa. Coś się „dzieje”. Gorzej mi
w szczerym polu (jeszcze w takim upale, bez cienia).
Do Strzelna już blisko. Mam nadzieję, że znajdę to Wzgórze Św.
Wojciecha i Rotundę Św. Prokopa. I jakiś sklep, a szczyt marzeń
to czynny hydrant, gdzie mógłbym obmyć się (ramiona) i naczynia.
I apteka, żeby kupić plastry. Pomarzyć można. Aparat (mój stary)
co kilka zdjęć szwankuje (że niby błąd karty pamięci). A nuż
nowy okaże się potrzebny jeszcze na tej wyprawie? Wolałbym nie,
ale Opatrzność wie lepiej...
Kończy się Strzelno Klasztorne, zaczyna Strzelno bez określeń.
Wieżyczka, która z dala wydawała się wieżą jakiejś budowli co
najmniej pięćsetletniej, okazuje się tylko dziwną nadbudówką
chyba przedwojennego domu, może jakiegoś lokalnego zakładu. Na
wolnym powietrzu chodzi krajzega, młoda kobieta przycina jakieś
deski czy belki. Bije dzwon na kościele – doliczyłem do siedmiu.
To już tak późno? A wciąż tak gorąco!
Szukając sklepu, dotarłem na Wzgórze Świętego Wojciecha –
największą atrakcję od Kruszwicy, do której i tak planowałem
dotrzeć i pozwiedzać. O, i Camino jest tu opisane na wielkiej
tablicy. Godziny zwiedzania już minęły. Obszedłem kościół i
rotundę dookoła, i zdążyłem wejść na końcówkę nabożeństwa. Gdy
wychodziłem, zobaczyłem księdza w drzwiach plebanii. Starszy
człowiek z kwaśną miną, pewnie niejedno widział i przeżył.
Przedstawiłem się jako pielgrzym i powiedziałem, że nocować to
mogę i pod gołym niebem, ale bardzo by mi się przydał prysznic
(lepiłem się od potu). Księdza mina się nie zmieniła, ale długo
się nie namyślał:
– Zaraz panu przyniosę klucz... - Zniknął za drzwiami, a po
chwili wrócił z kluczami i zaprowadził mnie na pokoje w budowli zrośniętej z kościołem, dawniej był tu
klasztor (jakie pokoje! Kto tu sypiał? Biskup?). Zapytałem, czy mam się
zamaskować wchodząc, na co odparł z goryczą: „Wszędzie nie ma
wirusa, tylko w kościele?”. Podłączył termę i w swoim
lakonicznym stylu rzucił, że łóżko też jest do użytku.
Zobaczyłem to pościelone łoże i zrobiło mi się jakoś tak może
wstyd, może żal... Postanowiłem, że jednak nie tknę tej
pościeli, rozłożę sobie śpiwór z karimatą na podłodze, tyle
że pod otwartym oknem, bo straszny tu zaduch. Pod gołym niebem
powietrze świeższe, ale tu bezpieczniej. No i, co najważniejsze,
jest łazienka, a WC i prysznica naprawdę dziś potrzebowałem.
Nie
wiem, jakie ten ksiądz ma poglądy, że dorobił się takiej miny,
ale Chrystus nie zaskoczy go przychodząc znienacka, choćby w
przebraniu takiego długowłosego wędrowca w kolorowej koszuli jak
ja...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz