Archikatedra w renowacji. Miejsca dla wiernych od tyłu, za ołtarzem.
Pomyliły mi się kierunki, kiedy obchodziliśmy katedrę dookoła.
|
Gniez(d)no - stąd wyfrunął polski orzeł |
|
Archikatedra na Wzgórzu Lecha w całej okazałości |
Sławne
Drzwi Gnieźnieńskie. Pani przewodniczka wzięła nas za
zagranicznych pielgrzymów (oboje w charakterystycznych kapeluszach i
koszulkach, z muszlami na plecakach) i zagadnęła po angielsku...
Pytają, to odpowiadam. Też po angielsku. I pytam, czy mogę
sfotografować Drzwi, bez dwugodzinnego zwiedzania. – Tak, w drodze
wyjątku...
Pani przewodniczka dwoi się i troi, żeby porozumieć się z nami w
języku Szekspira. W końcu pyta, skąd jesteśmy. Po angielsku, a
potem... po polsku.
– Ja z Poznania... – odpowiada Renata językiem Mickiewicza.
Przewodniczka zaskoczona, że dała się nabrać, ale też potrafiła się śmiać z całej
tej sytuacji.
Chciałem nie tylko zwiedzić największy zabytek, ale i napić się
kawy, póki jest na to szansa, bo duże miasto. Zresztą
gnieźnieńska
starówka jest zaraz obok. Trudniej było znaleźć kawiarnię czynną
przed 10-tą, ale i to się udało. Tam rozmowa, dwoje świeżo
upieczonych towarzyszy drogi poznaje się nawzajem. Właściwie,
Renata trudno dochodzi do głosu, po dniach (setkach dni?) samotnych
wędrówek mam mnóstwo do powiedzenia. Dopiero z czasem dowiem się zadziwiających rzeczy o mojej towarzyszce - zarówno o tym, jak różnymi sprawami się zajmuje, jak i o tym, że gdyby nie pewne zawirowania rodowych dziejów, nosiłaby dziś nazwisko znane każdemu dziecku, które choć od czasu do czasu nie spało (albo nie grało w gry komputerowe) na lekcjach historii.
|
Gnieźnieński odpowiednik wrocławskiego krasnoludka - Królik-Rycerz. Spotkaliśmy go! |
Wiedzeni przez GPS w telefonie Renaty (bo na znaki Szlaku w mieście
liczyć nie można), wychodzimy na szlak, w stronę Piekar. Wędrówkę
przerywa krew z nosa mojej towarzyszki. Co się stało? Nie ma rady,
trzeba odpocząć pod mirabelką...
Rzegnowo – liczne bociany w ogródkach (sztuczne, choć żywe też
spotkamy). Szlak prowadzi najpierw jezdnią, potem polną drogą.
Czas szybko mija. Tematów do rozmowy nam nie
brakuje.
Zachmurzyło się, pokropiło (ale nie lunęło), grzmi. Przyjemna
pogoda do marszu. Idziemy dość raźnym tempem. Chyba dzięki R.
Wspólnie wybieramy drogę – raz tak jak znaki, drugi raz –
“szlakiem mapowym”.
|
Przykład ciekawej architektury okolic Gniezna |
|
Jak dobrze mieć kogoś, kto mnie sfotografuje! |
Na jednej błyskawicy się skończyło. Przestaje kropić, burzę
zostawiliśmy za sobą, tylko wiatr właśnie od tamtej strony. Mimo
to, przed nami rozchmurzone niebo. Widok szeroki w każdą stronę –
hen, hen! Słychać tylko odgłosy wiatru i naszych kroków.
Waliszewo nad jeziorem Lednica. Miła młoda pani od agrokempingu
pozwala za darmo skorzystać z toalety, nawet zgadza się przechować
nasze plecaki, gdy orientujemy się, że naszym skrótem niechcący
ominęliśmy przeprawę promową na Ostrów Lednicki (ale za chwilę
dowiadujemy się, że dziś – w poniedziałek – nieczynne; co za
[nie-]fart). Camping kosztuje tylko 11 zł od osoby, i moglibyśmy
zanocować bez namiotu. Obok przyjemne, plażowe zejście do wody, z
którego też korzystamy. Miło się ochłodzić, zanurzyć...
Młoda godzina, więc postanawiamy iść dalej, w stronę Pól
Lednickich. Jednak już na następnej posesji mniej miły (z pozoru)
pan zaprasza do biwakowania na swoim terenie... za darmo. Wybieramy
tę opcję, bo przecież R. pielgrzymuje (z wyboru) bez pieniędzy
(postanowiła jednak, że nie będą to „tanie studenckie wakacje”:
ma zamiar potem wpłacić odpowiednio wysoką sumę na jakiś
szlachetny cel). Dodatkowo, pan pozwala korzystać z prysznica (po
ochłodzeniu w jeziorze, to jest to!) i oferuje wypożyczenie rowerów
(co prawda, już odpłatnie, po 10 zł, bez ograniczeń czasu),
abyśmy bez obciążenia mogli zwiedzić te Pola. Zmieniamy więc
plany. Dziś tu (i tam), a jutro cofniemy się do Dziekanowic,
przepłyniemy na Ostrów, a później obejdziemy jezioro Lednica od
południowej strony, i dopiero gdzieś dalej wrócimy na Szlak.
|
Słynna Brama Ryba |
Dobrze, że wzięliśmy te rowery. Odległości spore, nawet w samej wsi Imiołki i już na Polach. A w drodze powrotnej obejrzeliśmy drewniany kościółek w Waliszewie.
Noc nad jeziorem chłodna, ale sucha – o dziwo, rano nie ma rosy,
komary też nas specjalnie nie pogryzły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz