piątek, 14 sierpnia 2020

Etap P16B: Strzelno - Mogilno

Wyruszam o ósmej rano. Ksiądz w nieco lepszym humorze, ale równie lakoniczny i uprzejmy. Pytam, gdzie mam złożyć ofiarę, czy jakoś tak.
Nie musi pan. Z Bogiem!
Na rynku i przyległych ulicach duży ruch. Ludzie, wchodząc do sklepów, karnie zakładają maseczki. Przed piekarniami i bankiem kolejki. Duży ruch – także aut i tirów (tu walą jeden za drugim przez środek miasta).






W miasteczku zagadnęło mnie dwóch miejscowych – widać, że po przejściach. Myślałem, że chcą poprosić o jakieś pieniądze, ale gdy dowiedzieli się, że chodzę po kraju pieszo, w głosie rozmówcy usłyszałem szacunek, choć słowa mogły zabrzmieć kpiarsko:
Każdy ma jakiegoś bzika...
A jaki jest twój? - spytałem.
Ja lubię sobie usiąść, piwko wypić...
Nie poprosili o nic. Życzyliśmy sobie nawzajem dobrego dnia. W sklepie z owocami zaopatrzyłem się w pierwsze śniadanie, w „Biedronce” w humus i guacamole, w aptece – w plastry.


Ze Strzelna wychodzę szlakiem J. W. Szulczewskiego, grunt że dróżką wśród krzaków i drzew, a nie którąś z tych ruchliwych szos. To, co mi utrudnia cieszenie się krajobrazem polskiej wsi, to wszechobecna woń obornika, gnojowicy itp. Ludzie wśród tego mieszkają! Ale czy wolałbym wszechobecne nawozy sztuczne?


Za miejscowością Łąkie – jak w Hiszpanii: obok szosy, droga polna równoległa do niej, ale w cieniu młodnika. Czyżby specjalnie dla pielgrzymów? No, koniec przyjemności: przed polem słoneczników dróżka skręca w lewo – a szlak chyba nie.
Żadnej rzeczki, żadnego jeziorka – pomyśleć, że tysiąc lat temu to były chyba moczary! Był jeden mostek przed wsią, ale wody nie ujrzałem. Woda jakaś była za zielonym gąszczem na początku Strzelna, gdzie pytałem o drogę chłopaków z ośrodka szkolno-wychowawczego. Ale za to droga wkracza w las, szumny las.
Zbytowo. Pierwsza dziś woda – sadzawka w ogrodzie, bogato urządzonym – wysokie róże, inne wysokie kwiaty, mini-domek – młyn, postać jakiegoś pochylonego gościa. A po drugiej stronie ulicy ktoś ujeżdża motocykl albo motorower, ku piskliwej uciesze dzieciarni. Nie, to nie motor, to quad!
Na ulicy zadbany chodnik z małych płytek – to już tutaj właściwie standard. W kolejnych obejściach znowu wysokie róże. Pod płotami aksamitki, bujne słoneczniki. Chyba służy tej wsi jej nazwa. Na końcu Zbytowa proszę o wodę.
Zimna z kranu czy z filtra? – tu wymienia nazwę – ale to nie będzie taka chłodna.
Jeśli można, to z filtra! - ochłodzić się nie muszę, ale chronić się przed odwodnieniem, to podstawa.
Pan zainteresował się też, czy idę Szlakiem Piastowskim.
I tak po całej Polsce pan chodzi?
Po całej, w ramach szlaku św. Jakuba.
Nastrój mojego rozmówcy jakby nieco się obniżył:
Naprawdę wszędzie tu chodził święty Jakub?
Tak samo się dziwował kierowca tira, który mnie wiózł w stronę Hiszpanii.
Znaki Szlaku już od dawna się nie pojawiają, ale języki potwierdzają, żem na dobrej drodze. Upał. Trochę znośniejszy gdy powiewa. I gdy pojawia się cień jakichś drzew – tu znów szosa nimi obsadzana.
W Hiszpanii to można iść od kawiarni do kawiarni, od baru do baru. Nawet w maleńkiej pipidówce jest bar. Camino w Polsce – to jest dopiero hardcore. Gdzieniegdzie jest pompa, ale z reguły nieczynna. Ale ludzie wody ci nie odmówią, a niektórzy – nawet noclegu.


Gębice – Kapliczka Dziewicy „słonecznej”. Drugi raz dzisiaj idę ulicą Świętego Ducha. Kolejny rynek (zamieniony w skwer) nad którym góruje pomnik piastowskiego orła.


Obiadowe, ale głównie piciowe zakupy – w sklepie „Twój Market”, a za nim... nie chce mi się uwierzyć: doszedłem do Noteci! Jednak bujna roślinność ją porastająca nie zachęca do kąpieli. A ten krzyż pośrodku mostu – czyżby oznaczał granicę Wielkopolski?


Idę nieznacznie pod górkę, dębową aleją, pod sandałami trzaskają żołędzie. Za Marcinkowem się na jakiś czas zachmurzyło. Przez tych parę minut szło się całkiem znośnie, prawie przyjemnie. Ale szosa zrobiła się bardzo ruchliwa, a szlaków ani widu. Pewno idą jakimś polnym skrótem, który przegapiłem (całkiem możliwe, że był w ogóle nieoznakowany). Powinienem zapytać o Wylatowo. Tylko kogo, na tym pustkowiu? Tylko pędzące samochody. A mapę mam dopiero od Mogilna. Zdaje się.


No więc pobłądziłem, Wylatowo mam po lewej (zamiast przed sobą). Skrzyżowanie z wielką arterią Poznań - Toruń. Mogilno – prosto. Za skrzyżowaniem wielka stacja benzynowa. A więc WC i espresso. W toalecie nie działa suszarka. „W trosce o państwa bezpieczeństwo”.


– Jak to? – pytam ekspedientki. – Przecież nic bezpieczniejszego wobec wirusa niż taka suszarka z ultrafioletem.


– Zarządzenie odgórne. Zamiast tego, są ręczniki.


– Przecież ręczniki są mniej zdrowe.


– Nie mnie musi pan przekonywać. Ja to wiem. – Koniec rozmowy. Wszystko jasne.


Po WC, po kawie, od razu idzie się lżej i weselej. Słońce chwilami za obłokami, które coraz gęściej pokrywają niebo. Choć szosa drugo- czy trzeciorzędna, ruch taki duży, że skręcę za czerwonym szlakiem do Olszy, potem się zobaczy. Tak, ta droga wcale nie bardziej kręta od szosy, a cicha i bardzo przyjemna. A do tego – przez wieś a nie puste pola... tak jak lubię. Jeszcze ta kawa i słońce przez obłoki – teraz iść, sama rozkosz! Cudnie pachnie skoszone zboże. A na tle tej grubej wierzby, pod którą robię przystanek, trzy czy cztery rodzaje liści (jesion, dziki bez, starszy jesion, i oczywiście wierzba).
Po swojej opaleniznie widzę, że na tych Kujawach słońce bardziej przypiekało niż nad morzem, gdzie spędziłem kilka dni na plaży. No tak, ale wtedy z filtrem nr 20. Teraz 5, a nieraz wcale.


Bez pośpiechu wkraczam do Mogilna, znów wybierając polną (trawiastą tym razem) drogę. Pojawia się jezioro, a niebawem ukazuje się romańska baszta i większy gotycko-barokowy zespół klasztorny benedyktynów – dziś pod opieką braci mniejszych – kapucynów.
Podziwiam wejście, z kościoła wygląda do mnie kobieta, i jak potwierdzam, że chciałbym zwiedzić, woła mnie kilkoro rowerzystów – brat właśnie czeka, żeby oprowadzić grupę. Wchodzę na dziedziniec z rowerzystami, a tam czeka jeszcze rodzina z dwiema dorastającymi córkami. Zwraca moją uwagę ta starsza – suknia odsłania kształtne barki, włosy spływające kaskadą, posuwisty krok, powściągliwe ruchy i bardzo żywe spojrzenie. A twarze – i jej, i młodszej siostry, i matki – jakby semickie. Niezupełnie w moim typie, a jednak fascynujące. Rodzina jednak katolicka, i to bardzo.


Brat kapucyn – młody, łysy z brodą proroka – oprowadza nas po kościele i podziemiach, opowiada o historii tego miejsca (opactwo założone w XI wieku – niemal tak stare jak zrodzona na tych ziemiach polska państwowość). Trochę mówią też tablice z opisami. Wszyscy znamy wyrażenie „benedyktyńska praca”. Ora et labora... Czytam rozkład dnia – wynika z niego, że choć cały ich czas był wypełniony, tej pracy mieli zaledwie 2+1 godz. dziennie! Modlitwy – znacznie więcej. Wiedzieli, jakie proporcje najlepiej służą życiu duchowemu?


Rowerzyści wychodzą, zostawiając dobrowolne datki, rodzina też gdzieś znika, a ja zostaję, bo zakonnik rozpoznał we mnie pielgrzyma i sam zapytał, czy chcę przenocować.
Bardzo chętnie. Jak się okazuje, też za „co łaska” (może dlatego, żem pielgrzym).

W krypcie - ciekawostka przyrodnicza: wylinka pająka.
Nietoperze też podobno tu zimują.
Dzięki temu, poznaję także krużgankowy korytarz i klasztorną celę z dwoma piętrowymi łóżkami (aktualnie pustą) i kuchnię, gdzie mogę sobie zrobić coś ciepłego do picia. W jadalni znowu zastaję tamtą rodzinę, pogrążoną w rozmowie z tymże mnichem. Zaparzam sobie rumianek, siadam obok (ale w metrowej odległości, jak higiena to higiena), wyciągam swoją kolację (duży pomidor i orzeszki). Piękna dziewczyna zwraca uwagę na mój niezbędnik, więc mam okazję wspomnieć o Camino – wszak tam go znalazłem. Rozmowa przez dłuższą chwilą toczy się o zdrowiu i o tym, co wie a czego nie chce przyjąć do wiadomości oficjalna medycyna. Mnich daje nam na spróbowanie benedyktyńskiej nalewki. Państwo częstują winem i serem. Brat Przemek mówi chętnie na każdy temat. Już w kościele uderzyła mnie bezpośredniość i lekkość, z jaką dzieli się swoim rozumieniem świata. Emanuje żarem, charyzmą, która przyciąga rozmówców jak magnes. Mówi o zwykłych rzeczach, ale raz po raz przebija pasja jego powołania. Mnie też fascynuje, i po raz kolejny czuję, że życie monastyczne jest mi jakoś bliskie. Rozumiem. Czuję. Gdybyż nie śluby czystości, a zwłaszcza posłuszeństwa...

Katolicka rodzina też ma z nim dobry kontakt – przez chwilę myślałem nawet, że to jego krewni, którzy przyjechali w odwiedziny. Jednak podczas gdy mnich ma poglądy szerokie i fascynujące lekkością oddania Bogu, małżeństwo zdaje się być przywiązane do katolicyzmu rozumianego w sposób bardzo tradycyjny, utwardzony – bardzo polski, rzekłbym. W pewnym momencie słyszę tezę, że jezuici to właściwie nie katolicy. Imię papieża nie pada, ale trudno o bardziej wymowną sugestię. Nieoficjalna schizma, nurtująca dzisiejszy kościół, jest wśród nas. Aż mi się ciśnie uwaga, że Franciszek zmusza ludzi do opowiedzenia się – czy są bardziej katolikami, czy... chrześcijanami. Ale może to jeszcze nie ten moment, aby wystąpić z taką tezą...

Dziewczyny albo jeszcze nie mają wyrobionych poglądów, albo, co bardziej prawdopodobne, przezornie się z nimi nie ujawniają. Od głoszenia poglądów są w tym układzie rodzice. Mnie natomiast znacznie bliższy jest sposób pojmowania życia i wiary przez tego mnicha (jednego z zaledwie trzech czy czterech rezydujących obecnie w tym klasztorze).

Z terenu klasztornego rozciąga się niesamowicie piękny widok na jezioro, nad którym jest zbudowany. Pomyśleć, że u Brata Przemka marzenia o życiu konsekrowanym walczyły o lepsze z tymi o domku nad jeziorem – wybrał Boga, i teraz ma i jedno, i drugie! I to jaki „domek”! Nie wie, jak długo będzie mu dane tu pomieszkać, ale przecież wie, że wszędzie jesteśmy tylko na chwilę: „Pielgrzymami jesteśmy!”








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz