sobota, 15 sierpnia 2020

Etap P17B: Mogilno - Trzemeszno



Miałem wielkie szczęście, że dostałem nocleg w klasztorze, a nie poszedłem dalej, by nocować gdzieś w lesie: pod wieczór zebrały się chmury i po zmierzchu lunęło (choć zapowiadali cały tydzień słoneczny i suchy). Za to dziś od wczesnego ranka (jak to możliwe, że wyspałem się przez sześć i pół godziny?) znów słoneczny blask.

Co za miejsce! Wysokie wierzby płaczące, cały klasztor tonie w zieloności, a z dwóch stron rozległe jezioro z brzegami także tonącymi w zieleni i jakby nietkniętymi ręką ludzką.
Szlak skręca na północ, a wzdłuż jeziora ścieżka prowadzi nad jego brzeg – cały zamieniony w park. Wiem, że mam obejść ten kraniec jeziora – równie dobrze mogę to zrobić, idąc nad samym brzegiem, czyż nie? Tak zrobiłem – przez co niechcący ominąłem kościół św. Jakuba, do którego ów szlak prowadził. Gdy się o tym dowiedziałem (słysząc jego dzwony i odgłosy mszy, wzmocnione głośnikami), byłem daleko na zachodnim brzegu i już nie chciało mi się wracać.

Jezioro Mogileńskie – jedno z całej gromady jezior rynnowych – niezbyt szerokie ale bardzo długie, na osi północ-południe. Po obu stronach wąski pas trzcin a za nim gęsta ściana drzew – brzozy płaczące, klony, jesiony... Nad jeziorem spokój. Łopot gołębi, krakanie wron, furkot wodującej kaczki, w oddali suną łabędzie. Wędkarze, spacerowicze z pieskami, panowie na ławeczce. Zza (albo znad) jeziora pogwizduje jakiś ptak: „Fiiiij! Fiiiiu!”
Już po drugiej stronie. Na ogrodzeniu domu kultury plakaty mobilizacyjne sprzed stu lat – obrazy śmiertelnej grozy na twarzach; najeźdźca ze wschodu odczłowieczony, przedstawiany jako krwiożercza bestia, a w najlepszym razie – jaskiniowiec z maczugą. Czy właśnie temu potwornemu, odmóżdżającemu i dehumanizującemu strachowi zawdzięczamy niepodległość?
Potem mijam cmentarz z pomnikami powstańców wielkopolskich i ofiar Katynia oraz mauzoleum ks. Piotra Wawrzyniaka, nieustraszonego orędownika sprawy polskiej w sejmie pruskim. Szkoda, że nie doczekał niepodległości.



Kolejny dzień olśniewające słońce, dziś jest wręcz bezchmurnie. Przekraczam tor kolejowy z ciekawym znakiem. Żałuję, że nikt nie idzie, a do samowyzwalacza nie mogę się dokopać. A chciałbym mieć zdjęcie na stojącej tuż koło przejazdu drezynie.
 Idę do Izdeb. Droga asfaltowa przeszła w równie szeroką ale gruntową. Nic nie jedzie. Spokój, lekkie powiewy wiatru. Po obu stronach kukurydza. Polskę ogarnęło kukurydziane szaleństwo – myślałby kto, że to u nas – jak w Meksyku – podstawowe zboże. Gdzie się podziewa cały ten plon? Trochę zjadają bezglutenowcy, więcej – dzieci w płatkach śniadaniowych, ale to chyba jednak nie tak dużo? Co z resztą? Na pasze czy na „skrobię modyfikowaną” i „syrop glukozowo-fruktozowy”, które można znaleźć w składzie większości przetworów, nawet w jogurtach!
Idę szlakiem turystycznym, zgodnie z opisem szlaku jakubowego, ale znaków tego ostatniego nigdzie nie widać – którędy więc go poprowadzili? Dopiero za Gozdawą, jak gdyby nigdy nic, na drzewie muszelka z czerwonym krzyżem – symbol drogi Wielkopolskiej.




Dość często widuję drzewo częściowo uschnięte. Jedne gałęzie zazielenione zdrowo, inne – nagie kości. Czy jest to metafora etapu życia, na którym się znajduję, czy też zwiastun nadciągającej ekologicznej katastrofy? Wciąż jednak przeważają drzewa zielone. Póki żyje wokół nas przyroda, jest nadzieja!
Kilka powiedzeń mnicha z Mogilna wciąż we mnie dźwięczy: „Śmierci nie ma. Jest przejście”; „Bóg jest ogromny, wszyscy żyjemy w Nim, Nim oddychamy” (czy jakoś tak).


Czy pisałem już o przydrożnych mirabelkach (moja starsza babcia nazywała je lubaszkami) i jabłkach, co aż się proszą, by orzeźwić życie pielgrzyma?


Charakterystyczny w tych stronach graniasty salon
Za Izdbami pomyliłem drogę – nie spojrzałem na mapę i poszedłem do stacji w Wydartowie (zamiast do wsi o tej nazwie). Ale dzięki temu trafiłem na pierwszy dziś czynny sklep, mam butelkę frumentu, kefir, serniczek i lody! Warto się tak pomylić? Tyle, że w Trzemesznie będę później, bo tą ruchliwą szosą nie da się iść – lepiej wrócić na szlak. Pod sklepem stolik, gdzie się posilam, po drugiej stronie ulicy – altanka, pełniąca rolę ogródka piwnego. Pełna kultura!
Rozstaje. Chcę zapytać o drogę. Bramy pootwierane na oścież, ale na dzwonek i wołanie nikt nie odpowiada. Tylko pieski szczekają – i nic. Gęsi drepczą, rudy kot się wyciąga, przewraca na bok. Nawet klucze w otwartych drzwiach, ale ani śladu człowieka. Jakby ich wszystkich kosmici zabrali. Spodziewam się w poniedziałek nagłówków: „UFO w Wydartowie”.
W następnym obejściu tylko dzieci i 6 małych piesków, bardzo rozszczekanych. Mówię dzieciom, że chcę spytać o drogę. Udają, że nic nie rozumieją, dalej zajmują się swoimi sprawami. Głośno gra telewizor, świecą dwie lampy, choć środek jasnego dnia. Gdy zaczynam się oddalać, jednak ukazuje się młody gospodarz. Uprzejmie udziela szczegółowych wskazówek, jak trafić do Niewolna polnymi drogami. Siadam w wygodnym fotelu (!) pod wiatą przystankową, studiuję mapę, by skorelować z nią zasłyszane informacje, i jeszcze znajduję grosik na szczęście.


W okolicach Kruszwicy nie uświadczysz segregacji śmieci. Tu – owszem, nie tylko na „Orlenie” ale i we wsiach są oddzielne pojemniki na plastik/metal i szkło dwóch rodzajów.
Chciałem drogę skracać, musiałem zawracać. Ale o to znów idę przez pole do Niewolna. Wrócił upał na maksa. Na szczęście, wietrzyk też podmuchuje. Na horyzoncie pojawiają się wysokie kominy. Trzemeszno? Tymczasem jednak drogi polne się dłużą, choć są ciekawie kręte. Mijam, tak jak mój informator zapowiadał, nieczynny młyn wodny. Obok czynny wiatrak (ale prądotwórczy). Wody ubyło (stan potoku i stawku), powietrza na razie nie brakuje. Za młynem droga zdaje się prowadzić przez gospodarstwo. Ekspozycja wielkich maszyn rolniczych i ładny dom z bali.
O tym wszystkim ów pan mówił, ale spodziewałem się, że to napotkam ze dwa kilometry wcześniej! Grunt, że w końcu odnalazły się muszelki szlaku św. Jakuba i że nie zanosi się na deszcz – jeśli nie zatrzymam się w Trzemesznie, to chyba będzie można nocować gdzieś pod chmurką.



Niewolno to już właściwie przedmieście Trzemeszna. Raczej podmiejskie w charakterze niż wiejskie. Ale raczej spokojna. Słychać ptaki, psy, dzieci, dorosłych. Tylko czasem jakiś pojazd mechaniczny. Już chyba koło szóstej. Ciągle gorąco, upał tylko minimalnie zelżał. Bardzo grube mury nawet zwykłych domów -i odpowiednio szerokie parapety- to standard w tej okolicy.

Trzemeszno. Od stacji PKP szlaki prowadzą w poprzek wzgórza Aleją Drzew. Dzielnica domków jednorodzinnych i dużych ogródków.




Za szosą znowu na przełaj, przez jakąś łąkę. W dali ukazuje się kopuła bazyliki. Szlak poprowadzony pomysłowo, jak w wielkich miastach Hiszpanii, np. Pampelunie, Logroño czy Ponferradzie. Grucha gołąb. Główna ulica przystrojona chorągiewkami polskimi i watykańskimi (dziś przecież święto!) Przy lodach na rynku młodzieniec mnie pyta:

Skąd idziesz? Gdzie nocujesz? To dziś będziesz nocować u nas.

Czyli gdzie? – Czyżby chciał mnie zaprosić do domu? Niestety, nie.

Zapytaj księdza. Co szkodzi? Najwyżej cię wygoni.



Ksiądz (bez sutanny; a może to był kościelny?) pozwolił mi szybko zobaczyć wnętrze bazyliki, irytując się, że pielgrzymi późno przychodzą („bo idę do domu!”) i polecił „lokal” naprzeciwko, czyli dwugwiazdkowy hotel-restaurację „Czeremcha” (Trzemeszno oznacza miejsce trzemchowe, czyli czeremchowe). A tam – wesele, w recepcji nikogo. Zresztą, kto powiedział, że stać mnie na nocleg w hotelu? Chyba nie będzie dziś padało. Ale zapytam o cenę i wolne miejsce. Naciskam dzwonek i pojawia się kelner. Prosi, żebym poczekał „pięć minut”, bo właśnie mają „wydawkę”. Jest miejsce. Za 130 zł. Drogo. Co prawda, zaoszczędziłem na poprzednich noclegach, a przydałby się prysznic i schronienie przed ewentualnym deszczem. Co robić? Zapytać Góry. A jak nie usłyszę odpowiedzi? Nieważne, zapytać.


Już byłem bliski zapłacenia tych 130 zł, byleby się bezpiecznie wyspać a przedtem porządnie wykąpać, ale przypomniało mi się o dwóch innych noclegach w rozpisce. Jeden w Popielewie – wstecz i w bok, ale drugi... gdzie jest ta Bystrzyca? Na mapie nie ma. Zadzwonię, zapytam. Tuż przed wjazdem do Trzemeszna. Rzekomo bardzo blisko. Za jedyne 50 zł. Biorę! Dojście zajęło mi nie 15 minut (jak pan twierdził przez telefon) tylko blisko godzinę (jak się spodziewałem). Główną szosą toruńską, bez chodnika. Ale to drobiazg. Pokój z wielkim oknem – co prawda widoczność i dopływ powietrza ogranicza moskitiera, blisko jeziora więc się nie dziwię – i, co najważniejsze, z prysznicem! (choć bez umywalki, a WC w korytarzu). Słowem: minimalistyczna materializacja moich marzeń. Przesadzam: minimalistyczna, to byłoby miejsce do spania na podłodze koło prysznica – a tu jednak mam łóżko, i to porządne choć wąskie.

Kabina prysznica ma uszkodzone drzwi. Gospodarz przeprasza i tłumaczy, że wszystko co nie działa, to przez Ukraińców, którzy teraz stanowią jego główną kilentelę. Z końca korytarza istotnie dobiegają rozemocjonowane głosy w języku wschodnich sąsiadów. Trochę jednak przykro słuchać, że co złego, to tamci, obcy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz