niedziela, 16 sierpnia 2020

Etap P18B: Trzemeszno - Gniezno


Budzę się – co za panorama! W nocy się spociłem, więc ponownie pod prysznic, zresztą chcę też umyć włosy. Pakowanie, jogurt z płatkami. Czas mija nieubłaganie, a przede mną szczególnie długi etap. Szlak do Gniezna prowadzi bardzo naokoło, ale warto – dla lasów, wsi i kościoła św. Jakuba – zamiast ruchliwych szos. 8.15 wyruszam!



Wracam do miasta na skróty (gospodarz, gdy wczoraj zawitałem, powiedział mi o takiej możliwości), kasztanową aleją, od której odchodzi ul. Kasztanowa – ta bez kasztanowców. W porannym słońcu miasto wygląda jeszcze bardziej uroczo.



Herb Trzemeszna do 2013 - sugestywny wizerunek św. Wojciecha




Pomnik Jana Kilińskiego na rynku
Marzyło mi się śniadanie (jajecznica) na mieście, lecz wszystkie placówki gastronomiczne jeszcze pozamykane. Otwarty jest Sklep Polski – zaopatruję się w to co najważniejsze na cały dzień.

Z bazyliki wychodzi tłum odświętnie ubrany. Niedziela. Do kościoła wszyscy tu wchodzą w maseczkach. Przy wejściu dawniej moczyło się palce w wodzie święconej. Teraz stoi pojemniczek ze środkiem dezynfekującym.

Nie chciałem czekać na otwarcie „Czeremchy” (o 10), i tak za długo zabawiłem w tym rejonie (jedni państwo przede mną w cukierni tak długo zamawiali...) a zanim bym tę kawę dostał i wypił... jestem już z kilometr do przodu, a pogoda sprzyjająca – upał na razie łagodny, dość mocny wiaterek. Słońce jednak od rana ostre. Czuję jak parzy moje opalone lewe kończyny. Niebo znowu bezchmurne. A w nocy tym razem chyba nie padało.

W Miatach szlak (razem z czerwonym) odbija w lewo, a za Miatami wchodzi mało uczęszczaną szosą w las. Trochę przesadziłem z tą „mało uczęszczaną”. Co cichnie jeden samochód, już odzywa się następny. Choć trafia się i rowerzysta z dzieckiem.
Idę i – może dla zabicia monotonii? - rozważam oburzające zjawiska współczesnego świata, między innymi paradoksy religii, a raczej – ludzkiej religijności. Po co to robię? Czy nie lepiej skupić się na tu i teraz, naprawdę obcować z tym cienistym lasem? Przecież jeśli Boga gdzieś można spotkać, to przede wszystkim w takim miejscu. Wszystko, co żyje, świadczy o cudzie!


Na tym odcinku drogi przez las samochodziarze i motocykliści rozwijają iście szaleńcze prędkości. Tylko rowerzyści jadą spokojnie, spacerkiem. I ja.




Jeziorko-odkrywka w okolicy Krzyżówki
Pośród lasu jest Krzyżówka. Polana, oficjalnie część Piasków. W niej – leśny parking, stolik z zadaszeniem – chyba pierwsze takie udogodnienie od Trzemeszna. Na tablicach straszą nie tylko covidem, ale przede wszystkim afrykańskim pomorem świń (i dzików).
Zadzwoniłem do Gniezna, spośród dwóch żeńskich klasztorów wybrałem karmelitanki.
– Tak, jest miejsce. Tylko o 20.30 zamykamy klasztor, i jakby pan zrezygnował albo miał nie zdążyć, proszę zadzwonić. Bo wczoraj też ktoś z Camino się zapowiadał, a potem w ogóle się nie odezwał.
Z Camino? Wczoraj? To taki tu ruch?! A ja myślałem, że jestem pewnie jedyny w tym roku...



Przebyłem las. Znaki na ogół były, ale nie zawsze w kluczowych miejscach. Teraz będą same słoneczne wsie. Na szczęście, jest wiatr (a w butelce – woda).






Kościół pw. świętego Jakuba Starszego wieńczy długą ulicę w Niechanowie. Dwie części: drewniana z końca XVI w. (na miejscu starszego kościoła z wieku XIII) i kamienno-tynkowana, barokowa fasada, ponoć z ok. 1900 (!). Przy bocznym wejściu napis „Obiekt zabytkowy, udostępniany do nieodpłatnego zwiedzania...” - tu skomplikowane dni i godziny otwarcia, w które właśnie się szczęśliwie wstrzeliłem. Tymczasem wszystkie drzwi pozamykane na głucho.




Trzeba wędrować dalej, szlak robi zwrot na północny zachód, a w końcu niemal zupełnie na północ, do Gniezna. Pytam przechodzieńki, czy jest tu jakiś sklep, który mógłby być czynny.
– Wszystko pozamykane – pada definitywna odpowiedź. W tym samym momencie widzę jakiś prywatny market. Pewnie nieczynne, ale co szkodzi się upewnić? Pcham klamkę – drzwi ustępują. Wow! A w środku przyjemny chłód, aż się nie chce wychodzić. Wychodzę, ale z chłodną kawą, napojem mięta-mango i lodami „Big Milk – Kasztanki”.




Po kawie znów się raźniej idzie. Mimo upału, sprawia mi radość ten marsz. Połyskuje mika w popękanym asfalcie.






W Goczałkowie za skrzyżowaniem droga obsadzona przepięknymi, bujnymi, puszystymi wierzbami co najmniej dwóch gatunków. Po lewej wąsko-, po prawej szerokolistna. Słońce już złociste z odcieniem różu. Przede mną maluje się las. Ale do celu już chyba tylko z 5 kilometrów.


Kilkakrotnie spotykam parę z małym dzieckiem na rowerach. Kamila zaintrygowała moja pielgrzymka. Pyta o motywy. Jakoś dziś nie wiem, co powiedzieć, ale wtem:
– Przepraszam, zgubiłem żonę...
Potem znalazł, ale wybuchła jakaś sprzeczka małżeńska, która uwolniła mnie od tłumaczenia motywacji mojego pielgrzymowania.
– Innym razem pogadamy – rzucił na pożegnanie.
Jasne.


Gniezno – miasto rozkwitających dziewcząt. Spotykam dziś mnóstwo urodziwych nastolatek, pieszo i na rowerach.
...Oraz pięknych domów – w XIX stuleciu musiał tu być złoty wiek. Gniezno jest naprawdę duże, nie było mi łatwo trafić do sióstr. Ale trafił się pomocny młody człowiek z planem miasta w telefonie. Trzeba iść przez ten zamknięty wiadukt, a potem Dalkoską (nie: Dalkowską!) w lewo, aż pod drugi wiadukt...


Na końcu pilotowała mnie przez telefon siostra zakonna, promieniejąca życzliwością i radosną lekkością. W klasztorze też to się czuje. Miejsce kontemplacji i milczących rekolekcji. Atmosfera jakby powietrze było tu lżejsze (choć materialnie jest chyba zakurzone, czymś czuć, co nie umniejsza jednak owego wrażenia duchowej lekkości).
– O siódmej trzydzieści mamy Eucharystię, a z kaplicy można korzystać w każdej chwili. Wystarczy przekręcić klucz – podając mi przez „koło” pościel i ręczniki, siostra udziela niezbędnych informacji. O kuchni i łazience też nie omieszkała poinformować. Dbają tu i o ducha, i o ciało. Pościel cudnie pachnie. Wszystko jest starannie ułożone, czyste, dopieszczone. Wszystko do dyspozycji przybywających, bez nakazów, z zaufaniem do dobrych zamiarów gościa i jego Bożego prowadzenia (podobny duch jak na Camino – w najlepszych albergues). Karmel to biblijny ogród rozkoszy obcowania z Bogiem jak z przyjacielem, i człowiek faktycznie czuje się tam jakby wrócił do raju – może raju błogiego dzieciństwa (o ile ktoś takowego zaznał).


– Oprócz pana nocuje tu dziś, na tym samym piętrze, jeszcze jeden pielgrzym idący Camino – poinformowała mnie siostra, nie podając jednak więcej szczegółów.
– Jak mamy się spotkać, to jakoś się znajdziemy – powiedziałem coś w tym rodzaju. I tak się stało, o czym za chwilę.


Schodzę do sutereny jasną klatką schodową. Ze ścian patrzą na mnie portrety świętych kobiet. Na korytarzu elegancko i praktycznie. W pokoju Matka Boska częstochowska, na wprost mojego łóżka. Pokój przestronny, wygodny, na podłodze wykładzina dywanowa. Na stole Nowy Testament. Otworzył mi się na „liliach na polu” (Łuk 12:27).
Odwiedziłem i kaplicę. Nieodparcie kojarzy mi się z sanktuarium w Findhorn – albo z miejscem w Glastonbury, gdzie Eileen usłyszała głos mówiący: „Be still and know that I am God”.


Siostra wspomniała o innym pielgrzymie, ale nie uprzedziła mnie, że ów pielgrzym to młoda kobieta. Znaleźliśmy się, bo w tym samym czasie wyszliśmy do ubikacji (jedynej na tym piętrze). Ma na imię Renata i właśnie tu, właśnie teraz zaczyna swoje Camino de Santiago. Sama zaproponowała, żebyśmy jutro poszli razem. Umówiliśmy się na po mszy.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz