Ludzie są dobrzy. Wczoraj gdy przy straganie z lodami okazało się że nie mogę zapłacić kartą na PIN, nadeszła para. Długowłosy z zaplecioną siwą brodą powiedział:
– To na mnie. – czyli zapłacił za moje lody truskawkowe (pyszne). A dziś, gdy się pakowałem na kempingu, podeszła kobieta (widać, że po przejściach) – nie jestem pewien, czy nie z tej pary – i przyniosła mi bułkę oraz coś, co wyglądało jak chorizo. Podziękowałem, bo nie jem wędliny, ale gest super miły!
Współbiwakowiczów poprosiłem o gorącą wodę do mojej owsianki (mieli kuchenkę) – ta kobieta też chciała mi dać coś do jedzenia!
Od 9-tej na ulicy pojawia się dużo ludzi. Radość. Świeżość. Dzieci tryskają energią. O, ktoś niesie kawę. Jeśli pić kawę, to przygotowaną przez kogoś tak miłego. Choćby z automatu. Plus kolačik z makiem (czytaj: mała drożdżówka. Ale starannie uformowana, z kruszonką i wisienką. I świeżutka). Stówę (koron) tu w sumie wydałem! Niemało, ale wszystko z osobna niedrogie, a dobre wibracje – bezcenne.
W miasteczku Karlštejn jest też motylarnia, muzeum handlu (?), muzeum figur woskowych i muzeum szopek bożonarodzeniowych! Wybór miejscowych win, piw i miodów. Już same butelki fascynują!
W najwyżej położonym ze sklepów pamiątkarskich już wczoraj zagadnął mnie sprzedawca. Nie mówi po czesku – porozumiewaliśmy się po angielsku. Troszczył się, czy znalazłem miejsce do spania. Bułgar, spomiędzy gór Pirin i Rodopów. Zaśpiewałem mu kawałek pieśni stamtąd, a on stwierdził, że mam talent i życzył mi, żebym dbał o siebie w drodze.
Zamek cesarski Karlstein wygląda bajkowo: kolejne strzeliste zabudowania piętrzą się nad poprzednimi. A już dolny dziedziniec niczego sobie, i wzniesiony znacznie ponad okolicę. Nie czuję potrzeby zwiedzania w środku, choć pewnie warto. W paszporcie pielgrzyma piękna pieczęć. Tylko że… już jedenasta! Pięć godzin jestem na nogach, a jeszcze nie ruszyłem się z Karlštejnu! Co z moim planem?!
Ruszyłem się. W górę i w dół leśną dróżką, obok Kralovej Studni, ale w okolicy Bubovickich Wodospadów (obecnie bez wody) trzeba po skałach. I oto wejście do jednej z licznych tutaj jaskiń. Chętnie bym którąś zwiedził, zwł. taką z bogatą szatą naciekową, jak najgłębsza z nich, Javorka.
Wodospady bez wody |
W jaskini przyjemny chłód. I wbrew pozorom, można się wyprostować! Kras w (nie-)całej krasie.
Droga przez las, długo pod górę, a kiedy myślałem że teraz już tylko z górki, okazało się, że jest kolejne wzniesienie, a w ogóle, do Sv. Jana jest dalej niż myślałem. W końcu wyraźnie w dół. Ścieżka wchodzi w koryto wyschniętego potoku (Propadlé Vody). W lesie cisza, aż słychać tylko odległy szum. Nawet ptaki ucichły (a i tak wcześniej były dyskretne). Może jeszcze świerszcze w tle.
A w końcu z lewej strony pojawia się wysoki mur-parkan, a zza parkanu wyłania się...
Klasztor świętojański Pod Skałą |
W klasztornym parku |
U Św. Jana, w klasztornym parku zgubiłem pisak, ale dostałem na pamiątkę długopis od kościelnego, który objaśnił mnie i grupce z Ostrawy dzieje tego przybytku. Zaczęło się od IX-wiecznego pustelnika Ivana, który mieszkał w tutejszej jaskini, siły witalne czerpał z wypływającego obok źródła a odżywiał się po wegetariańsku. Był jednym z pierwszych chrześcijan na tych terenach. Książę Borziwoj zaprosił go na swój dwór, ale pustelnik wolał proste życie. W swojej grocie miał jednak kłopot z nawiedzającymi go złymi duchami. Już chciał uciekać, szykować do drogi – ale ukazał mu się Jan Chrzciciel i wręczył mu krzyż, którym Iwan skutecznie złe duchy na dobre przepędził.
Po śmierci świętego męża w jaskini urządzono kaplicę Świętego Jana, później dobudowano okazały kościół i klasztor, a kiedy został on zlikwidowany przez jednego z XVIII-wiecznych władców, nabożeństwa znów kontynuowano w przyległej jaskini-kaplicy, tylko w niewielkim stopniu przebudowanej.
W kościele stragan z ulotkami i dewocjonaliami, ale od kościelnego bił taki spokój i szczęście! Miałem wrażenie, że wciąż żyje tu duch bożego człowieka Ivana.
No to już wiem, skąd będę miał wodę na dalszą drogę. Święte źródło, bardzo zresztą wydajne. Ludzie z okolic przyjeżdżają napełniać butelki.
Iwanowa sadzawka |
Jedyna knajpa (i hotel) w „mieście” – urządzone w szkole. Szłoby coś zjeść – a mają tu „aztecką fasolową”. Na przystawkę kufel malinovki – woda sodowa z sokiem, jaką przed dziesiątkami lat serwowano u nas z ulicznych saturatorów. Mocno „sodowa”. I mocno malinowa. Nic dziwnego, że tu to przebój, obok kofoli. Jak na wschodzie kwas.
Kontakt z moją gospodynią w ostatniej chwili udało się nawiązać. Ponieważ było jasne, że nie zdążę dziś dojść do Berouna, zaoferowała, że przyjedzie po mnie, wspólnie weźmiemy udział w spotkaniu na temat uzdrowień na drodze duchowej, a potem zabierze mnie do siebie na nocleg. Spotkaliśmy się u źródła.
W domu u Vladki z początku czułem się dziwnie. Mieszkanie artystki, z orientalnymi akcentami, czyste ale nieprawdopodobnie zagracone i bez drzwi między poszczególnymi pomieszczeniami (nawet do łazienki, dopiero rano zorientowałem się, że jest zasuwana zasłona). Rozmowa też z początku dziwnie przebiegała. V. była cały czas na telefonie (głośno mówiącym) z przyjaciółką – a przecież nie będę przeszkadzał komuś, kto rozmawia z kimś innym (w dodatku, niezrozumiale dla mnie). Do jedzenia podała tylko herbatniki. Ja dołożyłem swoje… W końcu trochę pogadaliśmy, zaproponowała pooglądanie Netflixa – okazało się, że uwielbia Wiedźmina – i nawet nie wie, że tę opowieść stworzył polski pisarz. Wiedźmin po czesku – ogląda się całkiem nieźle.
Niby mimochodem wtrąciła, że właśnie ma urodziny. Byłem zaskoczony ale przygotowany – podarowałem jej swoją, nagraną domowym sposobem płytę. Stwierdziła, że mi się odwdzięczy – dała mi do wyboru kilka sznurów koralików. Świetnie! Właśnie miałem ochotę jakieś sobie sprawić...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz