Znów pnę się tymi samymi uliczkami. Na trotuarach (prawie już suchych) pełno liści, gałązek – śladów wczorajszej nawałnicy. W lesie to dopiero będzie! Idąc tamtędy wieczorem, widziałem pozwalane całe duże gałęzie…
Postanowiłem ominąć te leśne stromizny i dojść drogą do miejsca, gdzie szlak znowu się pojawia. Z mapy na skraju lasu wynika, że to powinno się udać. O, właśnie widzę odłamaną gałąź. Patrzę w górę. Drzewa wydają się być w świetnej formie. Nie wiem, kto kogo pociesza: „Ale żyjemy, i niech tak zostanie … jeszcze długo”.
Nawet to zbocze między szosą a osiedlem w dole jest rezerwatem przyrody. Ponoć unikalna roślinność i fauna krasowa. Tablice informują, że tu żyją m. in. ptaki pszczołojady i… muflony sardyńskie.
Dobił tu czerwony szlak. Teraz muszę uważać, gdzie schodzę z szosy. Jest! Ścieżyna leśna – nadal łagodnie, minimalnie pod górę, potem w dół.
Wczoraj na tej ścieżce był rwący strumyk. |
Po niedługiej wędrówce, o dziewiątej, jestem na skraju Černošic. Spokój i pogoda, także w głosach mieszkanek tej wsi. Cicho. Jeszcze rosa, ale zaczyna się upalny dzień. Aha, dziś rano, gdy przepakowywałem plecak, znalazły się okulary!
Permakulturowa uprawa dyń? |
Przebrałem się w najcieńszy strój, jaki mam. Od razu lżej mi się idzie. Zadzwonili z lecznicy. Mój okulista będzie nieobecny (tak jak mówiłem, ale wtedy rejestratorka nie chciała mi wierzyć). Mam wizytę u innego dwa dni później. Prezent! Mogę wędrować dwa dni dłużej (if need be).
Stadnina. Łąka z końmi. I znowu las, ciemny i rześki. Tak jak wczoraj, jeśli nie idę w wewnętrznej ciszy ani nie daję wolnej ręki myślom, przez drogę przypominam sobie czeskie słowa i w myślach układam potencjalnie przydatne zdania. Jeszcze nie ma jedenastej, a już upał że hej! Tyle, że czuć przyjemną leśną wilgoć.
Solopisky. Co ciekawe, tu w środkowych Czechach rzadko słyszę szczekanie psów. Są, ale nie tak liczne jak u nas. Za Solopiskami znowu ścieżką w górę. Siadłem na kamieniu. Wietrzyk porusza liście – chyba akacji. Wachlują mnie – czuję się otoczony czułą opieką.
Południe zastaje mnie w ubogich Vonoklasach – grunt, że jest gdzie posiedzieć (ławka pod wiatą przystankową). Wioski co dwa kilometry. Sympatycznie. Znów orzeźwiająco pachnie lawenda. Widać, udaje się to ziele w tej okolicy.
„Człowieku, podłącz się!” |
Niby idę do Hradku (Karlík), a ciągle w dół. Zdawało mi się, że grody i zamki budowano raczej na wzniesieniach! Może tutaj – w wąwozie na zboczu?
A wejście i wyjście z „gródka” wyznaczają dwa zwalone drzewa! |
Mimo, że okolica piękna a szlaki świetnie wyznakowane, nie spotykam nikogo na szlaku. Tak się do tego przyzwyczaiłem, że dopiero teraz zdaję sobie z tego sprawę.
Na skraju miejscowości Karlík szlak drogą w dół, ale zaraz potem ostrym zakosem stromo w górę, wąską dróżką jezdną wzdłuż czyjegoś płotu. Idę przez dąbrowę w rezerwacie Karlické Údolí, na drodze pełno gałązek dębowych. Trudno odróżnić, które wichura pozrywała z drzew, a które są siewkami, wyrastającymi pomiędzy żwirem!
W Mořince znów poprosiłem o wodę. Młody człowiek poszedł po nią, a ja w tym czasie kontemplowałem pięknie uprawiane pomidory wzdłuż dojazdu.
– A może mi pan sprzedać pomidora albo dwa?
– Dám vám. – Wybrał dwa nieduże ale dojrzałe okazy i podał mi. Umyłem i spożyłem na pobliskim stoliku. Takie pomidory prosto z krzaka, ze swojskiej uprawy i dojrzewające na krzaku smakują o wiele lepiej! Nadgryzionym pomidorem wymiotłem z puszki resztę zapasu mielonych orzeszków. Bagażu mniej, a człowiek posilony. Ale oto, pośród upału, słyszę w oddali coś co niewątpliwie jest grzmotem. Po nim następne. Wiatr też się wzmaga, na razie nieznacznie. Może być powtórka z wczorajszej „rozrywki”. Oby zdążyć dojść do Karlsteinu! Jeszcze 4 – 4,5 km.
Tymczasem kolejne znojne podejście – żwirową dróżką cesarzówny Eliški. Dziś nadchodzą nią z przeciwka inne trzy dziewoje, w strojach które nie kojarzą się ze średniowiecznymi dworami. Droga idzie zadrzewionym pasem między zielonymi polami, dzięki czemu upał na niej znośniejszy. Wzdłuż tych polnych dróżek często rośnie tarnina i dzika róża (właśnie w owocach).
Wiatr zelżał a upał, if anything, tylko się pogłębia. Na szczęście, teraz już łagodnie w dół, ścieżką wśród lasu (prosto pod słońce). Marzę o sklepie: owoce, ciastka, jogurt… i oczywiście jakiś niskosłodzony, kwaskowy napój.
Nagle szlak wychodzi z lasu i ukazuje się miasteczko sklepów pamiątkarskich i gospód. To osada Karlštejn. Zamek góruje nad nią imponująco – wystarczy obrócić głowę na północ. Ale ja zobaczyłem to dopiero dwie godziny później, w promieniach zachodzącego słońca. Tyle czasu bowiem zajęło mi szukanie noclegu, do tego taniego. Koliba „U Elišky” już nie udziela noclegów. Jest kilka innych pensjonatów – ale postanowiłem najpierw sprawdzić „Eliszkę” – a ta była na samym dole, koło parkingu. Dalej już tylko dworzec kolejowy i penzión „Karlštejn” – nie ma wolnych miejsc. Dwie różne osoby poleciły mi camping.
Znowu długi spacer – ale opłaciło się. Dostałem nocleg za jedyne 120 koron. Pod gołym niebem, ale w razie czego mogę się schronić pod którąś z wiat. Na razie pogoda się uspokoiła, choć znów aż do wieczora bardzo ciepło. Najważniejsze, że w miejscu budzącym zaufanie i z dostępem do sanitariatów. Prysznic!
Siedzę pod sanitariatami, bo:
1) tu jest światło;
2) przy umywalce w WC ładuje mi się komórka. Nie chciałem podłączać przy prysznicach. Tam wilgotność powietrza wynosi 100 procent.
Nie udało mi się dziś napić kawy ani zjeść česnačkę – może któraś z knajp będzie otwarta jutro rano? Albo chociaż ten jedyny tu sklep spożywczy? A tu – może dostanę wrzątku do owsianki? Jednym specjałem się uraczyłem po drodze: kubkiem 100 ml medoviny (miodu pitnego) o smaku migdałów. Nie poczułem ich, ale smak i tak zacny, łagodny, wręcz orzeźwiający.
Pani V., która zaoferowała mi następny nocleg (przyjaciółka przyjaciela), nadal nie odpowiada na moje SMS-y. Może podała mi mylny numer? Najwyżej wieczorem po prostu stanę pod jej drzwiami (podała mi adres). Tylko żeby już była!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz