Pobudka po szóstej – i dobrze! O ósmej już gotów do drogi. Tylko najpierw rekonesans: gdzie ma być ta droga? Dróżek z prawdziwego zdarzenia (ani tym bardziej szlaku) nie widać, ale są szerokie przecinki, które zapewne kiedyś były leśnymi dróżkami. Pójdę jedną z nich, byle mniej więcej na zachód. Dziękuję całemu zespołowi, który mnie wczoraj tak dzielnie wspierał: kosturom, saszetce z aparatem, telefonem i notesem, plecakowi z karimatą i muszelką, butom. Nic nie poodpadało, nic się nie urwało. Reszta wody, którą mnie tak hojnie obdarował młodzieniec na Chlumie, przydała się wieczorem do umycia zębów. Czyli jestem zdrów i cały, i mój dobytek takoż. Nade wszystko, dziękuję opiece duchowej.
Tu i ówdzie jakieś ogrodzone uprawy leśne. Kije dodały mi rozpędu. Najpierw lekko z górki, potem – na skraju pola – nawet lekko pod górkę. Eksploruję technikę nordic walking (o której nie miałem pojęcia). I oto wychodzę na prawdziwą leśną drogę, a na niej – frant jeden! – jak gdyby nigdy nic, mój czerwony szlak!
Niebawem znajduję się w środku wsi (Bujesily). Zachwyca mnie. Co? Trudno powiedzieć: słoneczny blask na jasnych tynkach? Drewniana dzwonnica na środku placu? Ptaszki uganiające się nad basenem-sadzawką? Zapach świeżego siana? Pianie koguta? Najbardziej pewnie to, że ocieplało i znów jestem wśród wspierającej (potencjalnie) cywilizacji. A równocześnie jest zacisznie jak wśród przyrody.
Gospoda – urlop. Urząd sołecki – godziny urzędowania: wtorek 20-22. Oryginalne… Pytam o wodę. Za rybníkiem miała być studzienka z bardzo dobrą wodą, ale nie mogę jej znaleźć. Chyba trzeba będzie od domu do domu prosić. Upał już się zaczyna. Wchodzę w otwartą bramę, doskakują do mnie dwa rosłe psy. Wołam kobietę z głębi podwórka. Mówi to samo: za stawem jest studzienka. Wytłumaczyła mi dokładniej: odchyla się taką metalową klapę w zboczu, i tam cieknie źródełko!
Zaopatrzony, mogę ruszać ku Liblínowi, choćby po drodze nie było żadnej gospody ani sklepu. Na Liblín wychodzi jedyna droga. Pewnie dlatego znak pojawia się dopiero za rogiem domu. Teraz droga lekko wijąca się wśród pól. Asfaltowa, nudna, ale na szczęście nieuczęszczana i wysadzana drzewami, i pachnie świeżo skoszona trawa, odzywają się świerszcze. A nudę skracają mi kije – z nimi idzie się znacznie szybciej.
Teraz droga bardziej w dół i w cień – nareszcie! Liblín. Szosa obchodzi miasto łukiem od dołu. Na domu za kościołem tabliczka: „Biblioteka publiczna. Internet”. W środku – na kilku piętrach jedynie mieszkania prywatne. W końcu pukam do jednego z nich.
– A, tabliczka jeszcze jest. Ale biblioteka przeniesiona, wraz z urzędem, na rynek. Za kościołem w lewo.
We wspaniałym niegdyś pałacu hotel – też robi eleganckie wrażenie, przynajmniej z zewnątrz; kościół chyli się ku upadkowi, sklep jest jeden, na przestrzeni może pół kilometra dwóch ludzi poprosiło mnie o pieniądze, w tym jeden z usadowionego w dawnym klasztorze ośrodka dla niepełnosprawnych umysłowo. Sympatyczny był, przedstawił się, wyprosił u mnie sto koron, ale chciał dwieście. Dopiero później zrozumiałem, że te banknoty stukoronowe właśnie wymieniają i sklep już nie przyjmuje takich, jak mu dałem. Doszliśmy do porozumienia: rozmienił mi dwusetkę.
Dzielnie w górę szosy, szlak dawno przepadł. Wszedłem w wąską ścieżkę, gdzie przede mną poszło dwóch panów. Dogoniłem ich na Havlovej Skale. Zapytałem, jak dojść do Libštejnu – aby nie szosą. Jeden mówi: w dół, drugi: w górę. W końcu sprawę przesądził internet z jego skalowalnymi mapami. A więc w dół, tam znajdę czerwony szlak, który mnie zaprowadzi zalesionym zboczem tam, gdzie trzeba. Znalazłem miejsce, gdzie szlak odchodzi od szosy. Niby dobrze oznaczone. Ale kto by to zauważył?!
Wygodną leśną ścieżką docieram przed trzecią do ruin zamku Libštejn (Liebstein). „Biletem wstępu” jest wniesienie kamienia na Kopiec Przyjaźni, usypywany na górze. Ruiny w robocie – trwają prace rekonstrukcyjne (prawdopodobnie; teraz nikogo tam nie widać; tylko w dole jakiś namiot i ludzie przy nim – archeolodzy? Stróże? A może po prostu turyści?). Kopiec Przyjaźni to po prostu społeczny wkład materiału do łatania murów zamkowych.
Ledwie widoczna ścieżynka między jeżynami a ogrodzeniem uprawy leśnej – i znowu nigdzie znaku szlaku. Tyle, że chyba nie było gdzie skręcić. Farby im zabrakło czy co? Tylko wypatrywać kości tych, którzy zaufali temu szlakowi – tfu!
A teraz w końcu szlak jest znakowany ale tylko w jedną stronę (przeciwną). W najtrudniejszych miejscach szlaku (zwalone w poprzek drzewa, jakieś ścieżki w bok) nie ma żadnego oznakowania, które by upewniało, że jest się na właściwej drodze. Za to potem, na tych łatwiejszych, ci co przebrnęli i nie pobłądzili są nagradzani czerwonym znakiem szlaku… A w dole krzepiący widok: urwisko aż do Berounki :)
O kurczę! Zwinąłem śpiwór wilgotny, a potem zapomniałem, że miałem zamiar w ciągu dnia rozwiesić go do wysuszenia, porażka! Może jeszcze się da, jak zejdę gdzieś wreszcie nad rzekę? Jeszcze żar z nieba, ale słońce coraz niżej.
Powtórka z wczoraj: szlak wyprowadza mnie na nadrzeczną łąkę, następnie długo brzegiem łąki i lasu. Aż w końcu zaskakująco wskazuje na szpaler zarośli ku rzece. Dookoła ani człowieka (na tym brzegu). Łąki, stadniny, ogrodzenia – ludzi ani ani. Szukam drogi, w międzyczasie suszę śpiwór (chyba nie będzie komu go „gwizdnąć”) i obmyślam plan awaryjny na tę noc i na to, co potem. Długo szukam szlaku, w końcu widzę, że trzeba między żywopłotami, i nagle ukazują się domy.
W barze na rzece już zamknięte, ale wędkarz dał mi swoją mineralkę ze smakiem owoców leśnych – a więc nie umrę z pragnienia! Według mapy jest tu coś, co mi wyglądało na most. Błąd: to było oznaczenie jazu – istotne dla wodniaków, a to przecież wodniacka mapa. Mostu nie ma, ale woda płytka. Ludzie objawili mi, jak mam iść, żeby mieć wodę tylko po kostki. Przeprawa trwała jednak długo, bo dno – kamienie, twarde i śliskie. Każdy krok musiał być idealnie wyważony, wpasowany… A zlądowałem w pokrzywach, wyżej niż po pas. Mogą mnie nie lubić, wczoraj dużo ich poniszczyłem. One za to poparzyły mnie tak, że jeszcze nazajutrz rano czuję na łydkach i kolanach (choć już mniej niż gdy kładłem się spać). W końcu suchy ląd i dróżka do zamykanego właśnie baru na wolnym powietrzu – są wielkie parasole, ale młodzi nie pozwolą mi przenocować, bo co by właścicielka powiedziała… Przynajmniej poinformowali, że w górę drogi, w Čivicach, są přistřešky np. przystanku autobusowego. Faktycznie. Jest też kościół, ale chwasty przed wejściem świadczą wymownie, że od dawna nikt tu nie zagląda. Na przystanku duża, dwukomorowa wiata. Tyle, że duszno. A daszek wystaje na trzy metry w bok. Tam się ułożyłem, obok pachnących stosów drewna i suchych gałęzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz