Kto pyta, nie błądzi. Kobieta czekająca na autobus powiedziała mi, że 380 też tam jedzie i że rozkłady są o, tam (w tyle za przystankiem). Tam się okazało, że autobus o 11.49, którym miałem jechać, to nie 425 a właśnie 380. Podjechał. Chcę płacić, ale mam tylko całe 1000 koron (nie miałem kiedy rozmienić). Można płacić kartą, ale tylko zbliżeniową, którą mam głęboko w plecaku. Matka z dwojgiem dzieci wybawiła mnie z kłopotu, zafundowała mi bilet.
W Loděnicach były trzy przystanki. Pomyślałem: jeśli jest przesiadka, to na pewno z tego głównego. Pudło! Trzeba było wysiąść na przystanku Loděnice Janská i pójść sto metrów w kierunku Svatego Jana. Tam jest przystanek i o 12.06 był autobus – może byłbym zdążył! No, ale „może” to dwa węgorze… Co teraz? Połapię stopa; jak się nie uda, pójdę, a jak się zmęczę, znów połapię.
Nie zachwyca mnie ta czeska komunikacja, a zwł. czeska informacja. Choć to właśnie Czesi mają najlepiej oznakowane internetowe mapy i zestawienia autobusów, włącznie z liniami prywatnymi, także w Polsce. Rano V. mi coś długo i szybko tłumaczyła. Może nie zrozumiałem wszystkiego, co istotne?
Jednak udało się! Samochód przejeżdżał raz na kwadrans, ale dwa mi się zatrzymały: jeden po to, by mi powiedzieć, że mnie nie mogą wziąć, bo wóz pełny; ale drugi – bez problemu. Podwieźli mnie pod „Szkołę Powszechną” czyli tę jedyną restaurację. Chciałem kawy przed wyjściem na szlak!
To cacko architektury to kaplica cmentarna w Sv. Janie |
Przyjmowanie mocy plus kawa i woda od świętego Iwana pomogły mi raźno pokonać długie, forsowne podejście. I oto drewniany schron, a w nim „Dębowa kronika” plus kilka długopisów, plus mapy okolicy (z miniprzewodnikiem)!
"Stacja meteorologiczna" |
Kronika pod dębem. Poniżej - przykładowe wpisy, także od pątnika jakubowego, który właśnie wrócił z Santiago |
Z drogowskazu wynika, że ten odcinek szlaku nazywa się „Drogą Wójta Naparstka” (albo Wojtka Naparstka – mój czeski nie jest doskonały). Od tamtej przełączki/postoju poszedłem we wskazanym kierunku ale nie widziałem ani jednego znaku. Skrajem łąki, cały czas w dół. Azymut mniej więcej się zgadzał, więc się nie przejmowałem. Do głównej drogi, bardzo krętej, ale ani chybi wiodącej do Berouna (centrum). Dziś znów upał.
Przejście pod torami, zwane „bramą’ – i oto tu odnalazł się mój szlak! Zaraz za Bramą szlak znów niezauważalnie odbija w lewo – prowadzi szutrową alejką pod nasypem, tylko dla pieszych i rowerzystów. Dzięki temu ominę skrzyżowanie szos. Tu nawet jest cień, bo z jednej strony nasyp, z drugiej – szpaler zarośli. Mostem kolejowym (!) - z pieszą dobudówką – na drugi brzeg Berounki. I znów zacienioną, krętą ścieżką w dół.
Doszedłem do dworca kolejowego w Berounie. Ha ha, już tu dziś byłem. Teraz idę w kierunku rynku. Jak miło znowu być w spokojnym, zadbanym czeskim mieście, przyjaznym pieszym i rowerzystom. Tuż za resztkami murów miejskich cukiernia z przemiłymi dziewczynami za ladą. Od takich chce się kupować! Kawa z lodami i bitą śmietaną nietania ale naprawdę pyszna. I nawet długopis mi pożyczyła (peropiska).
Rynek w Berounie |
Poszedłem z Berouna czerwonym szlakiem. Wymęczył mnie niemożebnie, stromo w górę, a w końcu okazało się, że to nie ten czerwony szlak, tylko lokalny! (przez chwilę szły obok siebie). Doszedłem na górę Děd (ok. 454 m npm.), szlak skręca w lewo – jeszcze dalej od Zdejciny, do której zmierzałem. Poszedłem w przeciwną stronę – zielonym, po drodze rozglądając się za noclegiem (np. tu by można, ale zryte przez dziki – intuicja powiedziała mi, że lepiej iść dalej).
Pomnik poległych za ojczyznę w Zdejcinie |
Usiadłem sobie na podeście z tyłu, chłonę atmosferę, w końcu zagaduję człowieka obok. Okazuje się, że też wędrowiec długodystansowy. Teraz Karel wędruje dookoła Czech, ale też ma muszlę św. Jakuba na plecaku. Myślałem, że to zlot przyjaciół Indian, a okazuje się, że czyjeś urodziny! Podchodzi jubilatka Eva, wita mnie miło, ja życzę jej wszystkiego najlepszego. Zapragnąłem coś też zaśpiewać z tej sceny. Gdy muzycy schodzą na przerwę, zagadnąłem jednego z nich – frontmena albo gościnnego solistę – on przedstawia mnie „šefowi”, ten zaprasza mnie do zaśpiewania jednej pieśni. Warunek: z ich akompaniamentem – dobrze, że się nauczyłem od Karoliny ¿Cómo no voy a cantar? – to jedno pasuje tu jak ulał.
Poprosiłem górę o pomoc i wyszło nadspodziewanie dobrze: ja śpiewałem i grałem równo, zespół umiejętnie się podłączył, był nawet flet i basetla! Miałem swoje pięć minut. Dziewczyny, choć same zawzięcie pląsały, nie chciały ze mną zatańczyć (może dlatego, że miałem na sobie krótkie spodenki, do tego poplamione?) Ale jubilatka podziękowała mi za piosenkę i pozwoliła przenocować pod wielkim kawiarnianym parasolem. Nieopodal zaległ Karel. Muzyka kołysała, ale i tak nie udało mi się zasnąć, póki nie ucichło granie i rozmowy. Przynajmniej ciało już odpoczywało. Jedynie z mycia głowy i nóg nici...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz