I oto jestem na tej stacji, którą widziałem wczoraj. Zaraz będę przy Lidlu w Trzemosznie – stamtąd będę szedł, kontynuując wczorajszą drogę.
Ścieżkami wśród ogródków działkowych, wschodnim obrzeżem Trzemoszny – miód na moje sterane nerwy. Szum drzew, szczebioty ptaków. Za miejscem, gdzie się zbiegają tory, pojawia się żółty szlak, który ma mnie zaprowadzić do samego Pilzna (gdzieś do wschodnich dzielnic). A tymczasem w las – ale asfaltowaną alejką wzdłuż torów. Z przeciwnej strony młoda kobieta z dzieckiem w wózku, psem i komórką. Zza moich pleców wyskakuje dwoje rowerzystów i lokomotywa spalinowa.
Już jestem na wysuniętym przyczółku miasta Plzeň (Orlík). Ten zapach mieszanego lasu! Kawa ze sklepowej chłodni wreszcie działa – i znów cieszę się pogodą i urokami okolicy. Ta dróżka jest popularna wśród rekreacyjnych rowerzystów. Szlak przeprowadza na lewą stronę toru, a z prawej już dochodzi skraj szosy. Niebawem, przed placem zabaw, szlak odbija mocno w lewo, wśród lasoparku. Słonecznie.
Stawy z z zejściami do pływania i pomostami (skorzystałem, popływałem). Osiedle domków kempingowych, a dookoła po prostu las – to jest Pilzno, proszę państwa, najludniejsze oprócz Pragi miasto Czech!
Pod Białą Górą (Bíla Hora) skończyły się parki. Trzeba inteligentnie przejść pod autostradą i kierować się na dzielnicę Roudna. Nie jest źle: ścieżka rowerowo-piesza. Okolice zbiegu rzek Mže i Radbuza (właśnie z tych dwóch rzek bierze początek Berounka). To ze studni artezyjskiej w tej okolicy czerpana jest woda do wyrobu słynnego pilznera. Już sama nazwa „Plzeňský Prazdroj” (po niemiecku to właśnie Pilsner Urquell) działa na wyobraźnię. Kieruję się kierunkiem, z którego nadjeżdżają rowerzyści. Znowu żar z nieba, jak miło, że nie mam plecaka!
Kolejny park – w widłach Mžy i Radbuzy. Ciekawe, gdzie był położony pierwszy gród pilzeński?
Radbuza w końcowym biegu |
A oto stadion sławetnej Viktorii. |
Katedra pw. św. Bartłomieja |
Teraz już mnie cieszy muzyka na placu, choć nadal jest raczej prymitywna. Po prostu, prosty pop-rock (wcześniej było coś gorszego, a ja byłem zmęczony i głodny).
Na stację po plecak. Telefon do jednego czy dwu pensjonatów bez skutku. Długa piesza wycieczka do jednego – też. Księża z pobliskiego kościoła nie odpowiadają na domofon.
Padało. Zadzwoniłem znowu do pana Mirka:
- Potrzebuję pana pomocy. Może pan zna kogoś, kto by mnie tu przenocował? Mam śpiwór, nie potrzebuję pościeli, tylko miejsca pod dachem… Pan Mirek się zafrasował. I szybko postanowił, że przyjedzie po mnie. I tak znalazłem się u niego dzień wcześniej niż planowałem – i znowu, jak poprzedniej nocy, nocuję o dzień drogi dalej niż doszedłem tego dnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz