Huśtawki, karuzela, łagodne zejście do rzeki – mówiłem, że ten camping ma swoje uroki. I ładne dziewczyny, jedna z nich jest za barem. Oprócz malinovki i chleba z masłem (jedyne bezmięsne jadło w tym miejscu) kupiłem piękną wodniacką mapę okolic górnego biegu Berounki – właśnie tam teraz idę.
Z ciekawostek językowych:
stan – namiot
panský stan – pisuar
Kemp ten ma swoje uroki, ale i minusy. Nie ma segregacji śmieci (dookoła już powszechnej) a w dozowniku przy umywalce mydło się skończyło i nikt nie uzupełnia. Aż dziw, że jest „taśma szczęścia” w WC.
Idę ku centrum Zvíkovca. Już po chwili trafiam na karczmę „U Sześciu Trampów”, gdzie zjadam pierwszą w Czechach jajecznicę. Ani jajecznica, ani kawa nie zachwycają (ale są!), nie ma pieczątki (a taka fajna nazwa, i odpowiednie rysunki wiszą na ścianach), ale młody barman zainteresował się moim credencialem. Zobaczył, że idę od Pragi i Karlštejnu, i wyraził podziw.
Jeden z obrazków na ścianie "Pod 6 Trampami" |
Kościół w remoncie, proboszcza już nie ma (dojeżdża z Radnic). Pieczątkę dostałem w sklepie spożywczo-przemysłowym (Zmišené Zbożí). Pod sklepem… Zvíkovec ma swoją statuę wolności! Pomnik bojowników o wolność, której nie doczekali.
Pogoda się subtelnie zmienia. Już południe a wcale nie ma upału (w cieniu). Ale słonko daje śmiało… Postój wysoko na wzgórzu, żeby się przebrać, kolejny postój – posiadówka na ambonie, a do Chluma jeszcze hen!
Wieś Chlum (etymologicznie tożsame z naszym Chełmem). Zamarzyła mi się gospódka z kawą mrożoną i oto właśnie przed nią stoję. Tylko, że zamknięta. Kawałek dalej w czyjejś zagrodzie parasol jak w knajpie. Przyglądam się, z bramy wychodzi chłopak i mówi, że to nie gospoda. Ale współczuje memu losowi i oferuje piwo na drogę!
– Z piwem to usnę! – wymawiam się.
– To może wody?
– O, to by się przydało – zapasy malinovki i napoju funkcjonalnego już uszczupliłem. Dał mi całą półtoralitrówkę – co ja z nią zrobię? Trochę wypiję, trochą rozrzedzę te moje napoje (mają mocny smak), a trochę będę to popijał, to się polewał, i jakoś się może zużyje, więc doceniam hojność.
Obraz świętej Ludmiły w jej kaplicy |
Już wychodzę z malutkiego Chluma. Nad polem jakaś maszyna wzbija białe tumany. Co oni tu rozpylają? Wiatr wieje akurat w moją stronę. Idę prosto w stronę słońca, tym razem lekko w dół. Nareszcie szlak w las, czyli w (pół-)cień.
Teraz malowniczo granią szybko opadającą ku Berounce – słyszę jej szum i charakterystyczne piski, które wydają dzieci w zetknięciu z wodą. Gospoda Pracharská nad stopniem wodnym (kąpielisko jest tuż nad nim) ma całkiem bogate menu i stosunkowo niewysokie ceny. Wybieram cukinię w cieście z ziemniakami, a z działu „Dla królików i modelek” – růžičkovą kapustę z masłem. Myślałem, że to kalafior, a to… brukselka! Też dobrze, dawno już jej nie jadłem. Na deser lody. Mój pierwszy obiad z prawdziwego zdarzenia, odkąd jestem w Czechach. Cena w sumie – jak na nasze warunki – nieprzyzwoita. Jak na tutejsze – bez przesady. Jadłospis jest bogaty, jedzenie całkiem w porządku, obsługa piękna i uwodzicielska (ten uśmiech... – cóż więcej rzec?)
Ścieżka chwilkę idzie wzdłuż Berounki, a potem skręca strooomo w górę. Nie dość, że szaleńczo stroma, to jeszcze raz po raz bramy z gałęzi zwieszają się nie wyżej niż półtora metra nad ziemią – ścieżka pokornych… albo krasnoludków! Ale po kąpieli w rzece, wypasionym obiedzie i uśmiechach kelnerki jestem gotów na każde wyzwanie. Zresztą już płaskowyż, opromieniony skwarnym słońcem. Wieś Hřešihlavy czyli „Grzeszne Głowy”. Co wieś, to sadzawka albo i dwie, jak tutaj. Mądre ludzie!
Dochodzi siódma, a tu ciągle upał (w słońcu). Łagodnie pod górkę między polami, i właśnie zaraz za Hřešihlavami zabłądziłem: poszedłem dalej krętą szosą, a należało skręcić w lewo w niepozorną ścieżynkę, łatwą do przegapienia. Nadłożyłem co najmniej pół kilometra, a nadłożyłbym z osiem, gdybym się nie zmitygował i nie popatrzył na mapę!
Przez las, znów stromym zboczem w dół, i chyba znowu zgubiłem szlak. Pewnie tam, gdzie były pozwalane w poprzek drzewa. Ale niby gdzie należało skręcić? Na dno głębokiego wąwozu? A może z powrotem na górę (to po co kazali schodzić?!) O, jednak jest tu szlak – przez pół kilometra nie znaczyli, a tu – jak gdyby nigdy nic.
A teraz dla odmiany szlak wyprowadził mnie na podmokłą łąkę i... zostawił. Przez potok –a dalej ani znaków szlaku, ani drogi. Łąka coraz bardziej podmokła... Desperacko decyduję się wracać do lasu i trawersem w górę po stromym zboczu…
Leśny alpinizm po zmierzchu. Podpierając się dwoma kosturami, piąłem się między gałęziami i korzeniami, walcząc z czasem, bo już się ściemniało, a do szczytu wciąż daleko. To była walka o życie, w każdym razie o bezpieczny nocny wypoczynek, który przynajmniej częściowo zregeneruje moje siły. Dobrnąłem prawie na samą górę i wśród wysokich traw umościłem sobie prawie równe legowisko. Nad głową gwiazdy i wysokie drzewa – nie miałem siły długo podziwiać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz