Pani meteorolog ze Žloukovic miała rację: nie padało. Ale rosy trochę było (zresztą niedużo). Rano rozwieszam rzeczy, ładuję aparat, piorę skarpetki i torbę na jedzenie (rozkwasiła mi się w niej morela i tutejsze pracowite mrówki już zaczęły zagospodarowywać).
Słońce znowu szybko nabiera mocy. Gdyby nie te plecy i zmęczenie, to raźno bym ruszył w drogę. Marzę o malinovce i kawie. Ludzie czekają na otwarcie bufetu. Aha, tutejszy camping jest tani jak w Polsce!
Ostatni skrót do Nezabudic. Przez chwilę forsownie w górę, a potem już prawie po równym między sadami i szpalerem polnych zadrzewień. Mimo kąpieli w Berounce, znów strasznie śmierdzę potem.
W Nezabudicach jest kościół, czynny raz w tygodniu albo rzadziej (ksiądz dojeżdża). Jednak teren dookoła pięknie zadbany. Jest też gospoda.
– Ma pani malinovkę?
– Jabłkową.
Okazała się równie smaczna i orzeźwiająca.
– A wie pani, gdzie mógłbym dostać nocleg?
W tym momencie chuda dziewczyna zza baru zrobiła się nieuprzejma. Wytłumaczyła mi tylko, że jest jakieś zadaszenie… Mówiła szybko, a gdy poprosiłem, żeby powtórzyła wolniej, w ogóle mnie zignorowała. Ale jabłkówka zacna. A goście na tarasie gwarni i weseli.
Za gospodą – a po sąsiedzku z kościołem – jest… dom i pracownia ludowego artysty. Robi z gliny garnuszki, aniołki, ale przede wszystkim ptaszki. Wszystkie bardzo podobne do siebie, tyle że różnie pomalowane. Gładziutko uformowane, szkliwione – z gałązkami albo bez. Towar powystawiany na ulicę, pracownia otwarta na oścież. Weranda i dom tak samo – a człowieka ani widu, ani słychu!
Takich cacek nie widziałem chyba od praskiej starówki. Na elewacji też wiszą artystyczne talerze. Nietuzinkowa osoba tu mieszka. A do tego ma ogród wyniesiony nad ulicę – mógłbym (gdyby ten ktoś się zgodził) ułożyć się na tym trawniku. Albo na wersalce na werandzie – pod wielkim parasolem na wypadek deszczu. Nawet nie musiałbym wchodzić do domu… No, ale to pobożne życzenia. Na razie nawet nie ma kogo zapytać. Pewnie jest w „ogródku” gospody, z kilkunastoma innymi osobami. Ale nie chcę tam wracać i robić raban. Ani pokazywać się tej barmance, co czegoś mnie znielubiła… Za to kot od razu przyjął mnie przyjaźnie. Podchodził do poręczy fotela, dawał się głaskać.
U podnóża schodów pachnie lawenda! Tu gdzieś jest lawendowe zagłębie. Tudzież pasieki – po sąsiedzku sprzedają „Nezamed” – nezabudicki miód. Nie bardzo się zdziwię, jak ten kot zmieni się w owego garncarza-rzeźbiarza, gospodarza domu i…
Wieś jak zaczarowana, bajkowa. Zdają się tu obowiązywać inne prawa. Na przykład, na przystanku autobusowym (na centralnym placyku) jest lodówka z napojami. Są ceny, jest skarbonka, bierzesz – płacisz. Co prawda, ponoć obserwują cię kamery, ale czegoś takiego nie widziałem nawet na hiszpańskim Camino. I są – pod zadaszeniem – dwie ławki, i jest czysto. Ew. mogę tam się ułożyć, zwłaszcza gdyby zaczęło padać. Ale na razie czekam. Plan A: u garncarza. Plan B: za kościołem. Plan C: przystanek.
Zmrok zapadł, spać mi się chce, a ja czekam u stóp schodów. Poczułem, że chyba ktoś przyjdzie ok. 21.40. Tak też się stało. Przyszła kobieta nieco młodsza ode mnie. Zapaliła światło w pracowni. Podszedłem.
– Idzie pan Drogą Świętego Jakuba, prawda? – od razu zgadła! – Chce pan u mnie przenocować?
Potwierdziłem. Zaproponowała mi miejsce, jakie sobie wybiorę, na zewnątrz lub w środku. Wybrałem ogród/trawnik, z opcją schronienia się na werandę w razie deszczu. Pozwoliła skorzystać z łazienki i w ogóle… Wziąłem prysznic, wyprałem skarpetki a rano jeszcze spodenki. Pogadaliśmy, zaśpiewałem (nareszcie!)
Jest z niedaleka. Większość życia pracowała w Pradze – terapia zajęciowa w szpitalu z niepełnosprawnymi dziećmi. Aż wróciła na wieś, otworzyła pracownię ceramiczną i tu odzyskała zdrowie, codziennie chodząc na spacery i kąpiąc się w Berounce. Ze studni głębinowej płynie woda mineralna…
Dorodny kot perski przytula się do mnie (to on przypomniał mi, że powinienem uprać spodenki – podszedł do mojego śpiwora i prychał…)
Cierpienie (tęsknota?) na twarzy. Ale ma to, co kocha. Ma też synów, już dorosłych. Jeden z nich właśnie teraz wędruje Drogą Św. Jakuba od samej Pragi w kierunku Santiago. Dał sobie na to dwa miesiące – dokąd dojdzie, to dojdzie…
Otwarta osoba, otwarty dom...
. . .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz